środa, 31 marca 2010

Piwo dla pakera czyli ryba na masę

Pub From Nr 1. Olsztyn. X-iks lat temu…

Siedzę na hokerze w kącie naprzeciwko baru. Jestem jednym z bodajże dwóch klientów, ponieważ jest około minuty po otwarciu…z głośników sączy się Jane’s Addiction
Za barem stoi Jogi…a Jacek w drugiej sali, ubrany w swoje super kolorowe, lekko obcisłe i cool ciuchy rozstawia stoliki…jak zwykle energiczny, smukły i wysoki…bardzo smukły…

Otwierają się drzwi i wchodzi człowiek, który prawdopodobnie zabłądził.
Siada przy barze i zachrypniętym głosem, naznaczonym mocnym półświatkowym (ale takim mocno oldskulowym) akcentem mówi do Jogiego:
- Seta dla mnie i seta dla ciebie…prosz..
-…ale my tutaj nie sprzedajemy wódki…piwo mamy…
Człowiek spojrzał w stronę krzątającego się Jacka i nie mogąc oderwać od niego oczu mówi:
- Seta dla mnie i seta dla ciebie…
- …ale ja już mówiłem, że my nie sprzedajemy wódy tylko piwo…z alkoho..
- ..taaa…ale jak możesz to zrób mi setę i setę dla siebie..
- ale…
- No dobra- przerwał człowiek, namyślił przez chwilę- no to seta dla mnie, seta dla ciebie i ( tu się zadumał ponownie)…PIWO dla pakera…- wskazując energicznie w stronę drugiej sali…Posiedział jeszcze chwilę i wyszedł bez słowa..

Mamy ostatnio w pracy powiedzenie, że ryba jest na „masę*”…ponieważ jeden z kolegów bardzo przestrzega swojej „pakiernianej” diety. Powiedzenie to już tak ewoluowało, że nawet (ba! szczególnie!!!) piwo, wino i inne alkohole są dobre na masę…w ostatni piątek, na masę bardzo służyło nam mojito…polecam!- daje natychmiastowe efekty he!he!


Á propos ryb, Ci, którzy znają/czytają mnie dłużej wiedzą, że jestem rybojadem i uwielbiam je przyrządzać, a także wiedzą to, że lubię proste i efektowne połączenia. Dzisiaj właśnie, będzie prosto. Bardzo prosto i bardzo pysznie. Klasyczne połączenie minimalnej ilości składników dla otrzymania maksymalnego efektu…



Pieczona flądra z koprem włoskim, czosnkiem i pomidorkami koktajlowymi
(2 porcje)


4 filety z flądry
1 duża główka kopru włoskiego
10 przepołowionych pomidorków koktajlowych
Szczypta ziaren kopru włoskiego (opcja)
Nieobrane ząbki czosnku z całej główki
Sól morska
Świeżo zmielony pieprz
Starta skórka z ¼ cytryny
Łyżka posiekanej natki pietruszki


Zacznij od przygotowania kopru. Przetnij go na pół (jak na zdjęciu) a następnie potnij na 4-5 milimetrowe plastry pod kontem ok.45º. Posyp solą, pieprzem i ziarnami kopru, dodaj ząbki czosnku, polej szczodrze oliwą z oliwek i wymieszaj, żeby oliwa dobrze pokryła koper.


Wstaw do rozgrzanego do 200ºC piekarnika i piecz przez 25 minut (możesz wymieszać po 15 minutach). Następnie dodaj pomidorki, na górę połóż rybę (posól i popieprz) i posyp całość startą skórką z cytryny i natką pietruszki. Piecz przez następne 10-15 minut.




* Masa czyli nabieranie czystej masy mięśniowej :)
** Jeśli chcesz, żeby danie było bardziej treściwe podaj z młodymi ziemniakami

niedziela, 14 marca 2010

Selerowa przekładanka znana również jako celeriac gratin


Kiedy wybierałem się na jeden z moich pierwszych egzaminów semestralnych do Torunia, moja mama wpadła na pomysł, że mogę spotkać się tam z jej znajomą i u niej zatrzymać. Problem jednak polegał na tym, że to była nowa znajoma a ja nigdy jej nie widziałem. Umiałem jednak już obsługiwać telefon więc zadzwoniłem, żeby umówić się na spotkanie…

- Dzień dobry, mówi Arek, chciałbym się z panią umówić…na spotkanie…
- Cześć, mów mi Krystyna, powiedz gdzie chcesz się spotkać…
- Fosa Staromiejska, Wydział Prawa, O 11-tej przed wejściem.
- Dobrze, ale jak się rozpoznamy?
- Ja mam długie blond włosy, niebieskie buty, obcisłe spodnie i żółty parasol, który co 20 sekund będę podnosił w górę… hehe…
- ?!?! haha ( nerwowy śmiech połączony z lekkim szokiem, ale gra twardo…) A ja…chyba cię rozpoznam…



Zgodnie z ustaleniami czekałem na nią w umówionym miejscu. Ja wyglądałem tak jak ustaliliśmy i machałem parasolem, kiedy podeszła do mnie atrakcyjna trzydziestoparolatka…Tak narodziła się nasza kilkuletnia znajomość i przyjaźń podtrzymywana częstymi spotkaniami, dzięki, której włączyłem się w ciekawą sieć towarzyskich zależności, jednocześnie stając się idolem jej nastoletniego syna hehe.


Pewnego wieczoru kiedy siedzieliśmy u Krystyny z grupą znajomych, przyszedł jeden z moich wykładowców z nową ”narzeczoną”…sytuacja stała się chwilowo lekko kwadratowa, ale szybko została opanowana naszym profesjonalnym podejściem. Bez słów ustaliliśmy zasady gry…jak ukrywający się kochankowie hehe. Za dnia Pan Doktor, wieczorem Andrzej po prostu Andrzej…Na szczęście nie ukończyłem tych studiów . Nie mogę być więc posądzony o kumoterstwo…uffff!


Po paru miesiącach znajomości, stojąc rano w kuchni, oparta o kuchenkę, oświetlona pięknym, porannym światłem, podkreślającym jej urodę, Krystyna spojrzała na mnie i… odważyła się powrócić do naszego pierwszego spotkania…
- Wiesz- powiedziała jakby wahając się czy to wypada- wtedy kiedy zobaczyłam Cię po raz pierwszy…


Patrzyłem na nią bez słowa. Wyglądała naprawdę pięknie w granatowych dżinsach i czarnej koszulce na ramiączkach…

- Pomyślałam, że…
- że…
- …że jest dobrze…bo kiedy zadzwoniłeś i powiedziałeś jak będziesz wyglądał…Naprawdę zastanawiam się czy dobrze robię idąc na to spotkanie…Myślałam, że spotkam jakiego odlota, wariata…niebieskie buty, żółty parasol-nie!!, ale…fajnie, że jesteś.
- Zrobić Ci kanapkę?...


Moje życie wtedy było jedną wielką układanko-przekładanką toczącą się między pracą w Trójmieście, weekendowym mieszkaniem w Olsztynie i studiami w Toruniu…, ale było naprawdę fajnie…tak jak lubię hehe! Dużo akcji!



Selerowa przekładanka znana również jako celeriac gratin
(4-6 porcji)


400ml śmietanki kremówki
1-2 ząbki czosnku (lekko rozgniecione)
½ kg obranego korzenia selera
25g masła
Sól
Świeżo mielony pieprz
-starty żółty ser Gruyere lub Cheddar (opcja)


W małym garnku zagotuj śmietankę i czosnek. Zdejmij z ognia i odstaw.
Korzeń selera potnij na 2-3 milimetrowe plastry.
Posmaruj małą, głęboką blachę do pieczenia masłem i lekko dopraw solą i pieprzem.


Ułóż plastry selera tak żeby na siebie trochę zachodziły (jak łuski) i posyp solą i pieprzem. Połóż kolejne warstwy w ten sam sposób. Moim zdaniem najlepsza grubość tej zapiekanki to 2-3 cm (6-7 warstw).


Zalej śmietaną, ale tylko tak, aby ostatnia warstwa lekko wystawała nad poziom płynu. Przyciśnij czymś ciężkim przez chwilę. Posyp serem, jeżeli używasz.


Przykryj folią aluminiową i piecz w temperaturze 220ºC przez 15 minut a następnie zdejmij folię i piecz następne 30 minut lub aż seler będzie miękki (wbij nóż), zbrązowiony na górze a śmietanka zamieni się w gęsty sos.


* żółty parasol dostałem od kogoś nieznajomego dzień wcześniej w autobusie.

środa, 10 marca 2010

Burakowe rosti i Kazik

Po raz kolejny zadaję to samo pytanie. Czy to tylko ja tak mam czy Wy też?

Dzisiaj będzie mowa o wykrzykiwaniu słów, zdań w momencie kiedy wszyscy jednocześnie milkną…bo mam wrażenie, że jestem jednym z faworytów do Tytułu Mistrza Świata w tej dyscyplinie. Mam do tego wrodzony talent a to jak wiadomo największy atut! Rzucam więc rękawicę…

Jednym z moich pucharowych występów była lekcja miernictwa a właściwie moment wejścia do klasy nauczyciela nazywanego popularnie Kazikiem


Zanim jednak przejdę do sedna, przybliżę nieco Kazika. Bardzo mądry i inteligentny człowiek. Wręcz mam wrażenie, że nazbyt mądry i inteligentny, żeby marnować się w technikum. Człowiek – pasjonat, właściciel Trabanta, którego parokrotnie znalazł (jak to się stało?!) „zaparkowanego” pomiędzy drzewami (bez możliwości ruchu w przód lub tył) a co najbardziej charakterystyczne właściciel najpłynniejszych ruchów w szkole…Z za rogu zawsze najpierw pojawiał się tułów a dopiero potem cała reszta, na co my śpiewaliśmy chórem oczekując na jego dotarcie: A cóż to za postać? przemyka po ulicach…tu spojrzy, tam zajrzy…i wszystkim się zachwyca…


…i kiedy my, parę minut po dzwonku, siedząc w klasie pochłonięci dyskusją, tworząc niemiłosierny gwar (trzydziestu facetów!) nad tym jak go zgadać, żeby zapomniał co mieliśmy zadane, On zajrzał…WSZYSCY ZAMILKI…tylko mój głos leciał na pełnej mocy…”a gdzie jest Kazik?”…niestety nie pamiętam czy był tym zachwycony hehe.


Numer dwa na mojej liście to bardzo niewinne pytanie, które zadałem mojej mamie, czy przychodzi do niej koleżanka…ale cóż, ważne są szczegóły.

Byłem w kuchni, skąd przez okno widać, gdy ktoś chce wejść do domu. Mama była w pokoju.       „Mamo, czy przychodzi dzisiaj do Ciebie pani Karczykowska?” (proste prawda?). Mama jednak nie usłyszała, więc powtórzyłem. Nie wiem dlaczego, ale znowu nie usłyszała..i zapytała „ktooo?” więc za czwartym lub piątym razem odwróciłem się od okna, w które byłem wlepiony i  krzyknąłem histerycznie z całej mocy samo nazwisko: KARCZYKOWSKA!!!! Na co ona właśnie otworzyła drzwi…


Pamiętam, że tamtego dnia pachniało w domu plackami ziemniaczanymi…


Ziemniaczano-buraczkowe rosti z wędzonym łososiem
(6-8 porcji)


2 duże ziemniaki (ok. 400g)
1 obrany, surowy burak (150-200g)
1 ząbek czosnku (drobno posiekany)
Sól morska
Świeżo zmielony pieprz
Oliwa z oliwek

Plastry wędzonego łososia


Śmietana chrzanowa:
100g gęstej śmietany lub mascarpone
Sok z ½ limonki
2 łyżki świeżo startego chrzanu (lub ze słoika)
½ łyżeczki posiekanego koperku


Umyj ziemniaki, włóż do garnka, zalej zimną wodą i gotuj przez 15-20 minut od rozpoczęcia wrzenia. Odlej wodę i odstaw ziemniaki do lekkiego ostygnięcia a następnie obierz ze skórki. Na dużych oczkach tarki starkuj ziemniaki i buraka, dodaj czosnek, szczyptę soli i pieprzu. Dokładnie wymieszaj i odstaw do lodówki na przynajmniej pół godziny.


W międzyczasie przygotuj śmietanę chrzanową mieszając dokładnie wszystkie składniki.

Uformuj małe rosti/placuszki (moje miały średnicę ok. 9 cm i grubość ok. 1cm)
Rozgrzej łyżkę lub dwie oliwy na patelni i smaż rosti przez 5 minut z każdej strony aż będą zbrązowione i chrupkie za zewnątrz.

Podawaj natychmiast z łososiem, śmietaną chrzanową i limonką.

sobota, 6 marca 2010

Zdejm kapelusz...


Dawno mnie nie było. Pora nadrobić zaległości…(to stwierdzenie może doskonale posłużyć jako wytłumaczenie, dlaczego nie używam Twitter, Śledzika itd…)

Dużo się ostatnio działo ( i dzieje), musiałem być w wielu miejscach jednocześnie, a bywało również i tak, że byłem gdzieś nawet o tym nie wiedząc hehe , ale od czego są aparaty fotograficzne, prawda? Tyle można się o sobie dzięki nim dowiedzieć hehe…Po prostu urok życia towarzyskiego taki już jest i można go polubić lub nie. Jak myślicie, w której grupie się mieszczę?

Zacznę od początku czyli od połowy lutego…zaczęło się niewinnie od spontanicznej imprezy z moimi szwedzkimi znajomymi a potem worek się rozwiązał : pokaz mody Elliotta ( pamiętacie? Obiecywałem. Tutaj można go obejrzeć.), after party, koncert Vader, urodziny Sama z Pink Cigar, praca, uniwerek, mniejsze, zupełnie „nieważne” spotkania i okazuje się, że czas naprawdę względną wartością jest…



A propos wzmożonego życia towarzyskiego przypomniały mi się dosyć intensywne czasy mojej młodości kiedy wszystko było proste. To znaczy grafik zajęć był prosty.

Przed lekcjami graliśmy próbę, tuż po lekcjach spotykałem się z Chmielem i oglądaliśmy stare, czarno-białe polskie filmy z lat 70-tych na TV Polonia, wdychając ich atmosferę głęboko całymi płucami. Tak oszołomieni wychodziliśmy na nasz ulubiony spacer. Kupowaliśmy garście batonów w kiosku, mówiliśmy do siebie cytatami typu zdejm kapelusz lub alkohol zabija prawdziwego mężczyznę i robiliśmy obchód sklepu, w którym panowie z wąsami, złotymi łańcuchami, w swoich stylowych dresach handlowali czym się dało. Miny przy tym mieli bardzo poważne i zaangażowane. Nas bawiło to najbardziej…Zastanawialiśmy się czasem czy oni nas w ogóle zauważają (?!) a jeżeli tak, to co sobie myślą, patrząc na nasze permanentnie uchachane twarze szepcące co chwila coś pod nosem i wybuchające nieudolnie powstrzymywanym śmiechem…zdejm kapelusz.


Po odbyciu misji pt. Obchód BIMa udawaliśmy się na poszukiwanie „imprezy dnia”, lub graliśmy późną próbę ( on w swoim a ja w swoim zespole) i w taki sposób toczyło się życie. Mało snu, dużo zabawy, zero zmęczenia…a teraz…

…teraz muszę, dnia następnego, przyjąć odpowiednią dawkę energii, w odpowiedniej ( najlepiej kremowego sosu) formie, z odpowiednią ilością witamin (hehe), żeby chaos opuścił moją głowę…



Makaron penne z marynowanym kurczkiem i brokułem
(2-3 porcje)

400g makaronu Penne ugotowanego al dente
2 ząbki czosnku (pocięte w plasterki)
Łyżeczka (lub więcej) płatków suszonego chilli
2 małe piersi kurczaka ( pocięte w cienkie paski)
Oliwa z oliwek
12 pomidorków koktajlowych (przekrojonych na pół)
½ małego, ugotowanego brokuła
150ml śmietany kremówki
Sól morska
Świeżo zmielony pieprz
Łyżka posiekanej natki pietruszki


W misce wymieszaj piersi z odrobiną oliwy, wsyp płatki chilli , czosnek, odrobinę soli i pieprzu. Wymieszaj dokładnie i odstaw do lodówki na pół godziny.


Kiedy makaron zacznie się gotować wyjmij zamarynowanego kurczaka z miski, zachowując czosnek. Podsmaż paski kurczaka na patelni, ale tylko tak, żeby je zbrązowić. Odlej nadmiar tłuszczu z patelni, wrzuć czosnek i podsmaż całość przez minutę, wlej śmietanę i zagotuj. Dodaj brokuły i zagęść sos przez odparowanie. Następnie dodaj pomidorki i makaron. Kiedy sos będzie ładnie oblepiał makaron przypraw do smaku, nałóż na talerze i posyp natką.


*Stylizacja zdjęć jak i cały post są wynikiem tego co napisałem wcześniej;)
**Za cytaty dziękuję Hydrozagadce.
*** Muszę przyznać, że to połączenie ostrego smaku chilli z kremowym sosem jest jednym z moich ulubionych.

wtorek, 2 marca 2010

Idealne tło

Mieliśmy ściśnięte gardła. Niektórym łzy stały w oczach a innym ciekły po policzkach. Nikt ich jednak nie wycierał. Jedni śpiewali bardzo głośno i z przejęciem, inni patrząc sobie w oczy jakby wyznawali miłość. Było nas parędziesiąt tysięcy i wszyscy mieli ten sam łzawo-szczęśliwy wyraz twarzy, kiedy w Hyde Parku wtórowaliśmy Blur w nieskończoność …

It really, really, really could happen
Yes, it really, really, really could happen
When the days they seem to fall through you, well just let them go*



To był magiczny moment. Czas jakby stanął, zapanowało ciepło i uniwersalne zjednoczenie. Takie to proste- pomyślałem- oni na scenie i my będący ich tłem a jednocześnie głównym składnikiem nadającym sens ich występowi. Tą zależność naprawdę było czuć.


W gotowaniu, kuchni, też tak jest, że aby nadać większy sens daniu jako całości, trzeba głównemu składnikowi stworzyć takie tło, które będzie go i wspierało i nadawało mu nowego wymiaru.


Ja mam parę takich uniwersalnych „dodawaczy wartości”. Jednym z nich jest puree z korzenia selera. Jedna z najprostszych rzeczy do wykonania a jednocześnie wyprowadzająca danie na inny poziom abstrakcji…Mały wysiłek – duży efekt.



Puree z korzenia selera

450g obranego korzenia selera
450ml mleka
50g masła
Sól morska


Potnij selera w równą kostkę, zalej mlekiem i ugotuj aż będzie miękki. Ważne! Kiedy mleko się zagotuje zmniejsz ogień i często mieszaj, żeby nie powstał kożuch.


Odlej selera zachowując trochę mleka (którym w razie potrzeby można będzie zmienić konsystencję, gdyby puree było zbyt gęste).

Włóż ugotowanego selera do naczynia, w którym będzie można go łatwo zmielić blenderem, dodaj masło i szczyptę soli. Zmiel na aksamitną masę. Spróbuj i ewentualnie dodaj więcej soli lub masła.


* Jeżeli nie znasz Universal, żeby poczuć klimat posłuchaj tego w nocy kiedy wszyscy śpią a za oknami jest cicho…

** Jeżeli chcesz nadać puree jeszcze więcej charakteru dodaj przed zmieleniem ząbek czosnku. Ja jednak preferuję wersję podstawową.

*** Jest to idealny dodatek do ciemnych mięs. Osobiście uwielbiam w połączeniu ze stekiem.

**** Literki wystające zza puree na zdjęciu ze stekiem nie są niedociągnięciem. To przekaz podprogowy, którego znaczenie poznasz kiedy policzę do trzech i pstryknę palcami…