sobota, 31 grudnia 2011

Confit z łososia z sokiem imbirowym i kawiorem


Koniec roku. Po raz kolejny nie zamierzam go świętować, to taka moja tradycja. Wolę kontynuację niż zaczynanie wszystkiego od nowa. Nie mam postanowień, oprócz jednego, nadal robić to co robię, tylko lepiej. Także spodziewajcie się mnie widzieć i czytać częściej i pyszniej :)

Ponieważ całkowicie zignorować nastania Nowego Roku się nie da, życzę Wam tego czego sami sobie życzycie i żeby przepisy nie przysłaniały Wam radości z gotowania. Dziękuję Wam za waszą obecność i wspólne gotowanie w dwa tysiące jedenastym.

Jeżeli musicie coś jutro ugotować, albo nie musicie, ale chcecie coś (ugotować) co będzie w prosty sposób podkreślało „inność” tego dnia, polecam confit z łososia z syropem imbirowym i kawiorem.


Confit z łososia z sokiem imbirowym i kawiorem
(4 porcje)

300g fileta z łososia ze skórą
½ litra oleju (lub więcej, tyle żeby łosoś był całkowicie zanurzony)
150g imbiru
30 ml sake
30 ml mirin
15 ml jasnego sosu sojowego
garść kiełków (ja użyłem rzeżuchy i alfalfa)
4 łyżeczki „czerwonego” kawioru (ikry łososia)

Potnij łososia na 4 równe kawałki i osusz.
Rozgrzej olej w odpowiedniej wielkości garnku, na średnim ogniu do temperatury ok. 110ºC ( jest odpowiednia, kiedy wokół zanurzonego kawałka chleba powstają małe bąbelki). Zmniejsz wtedy ogień na 2-3 minuty, żeby temperatura się wyrównała i wyłącz ogień.

Zanurz kawałki łososia delikatnie (skórą do dołu) i gotuj/confituj przez 4 minuty*. Następnie ostrożnie wyjmij z oleju i osusz na ręczniku papierowym.

Obierz i zetrzyj imbir na grubych oczkach i wyciśnij z niego sok (powinno go być ok. 60ml – 4 łyżki). Wymieszaj sok z sake, mirinem i sosem sojowym.
Kiedy łosoś ostygnie do temperatury pokojowej, zdejmij skórę, umieść go na talerzu, polej sokiem, udekoruj kiełkami i kawiorem.

Dobrej zabawy!

* Lub dłużej, jeżeli lubisz mocno ugotowany. Poza tym czas zależy od grubości fileta, ale jestem pewien, że będziesz wiedzieć kiedy jest dobry (dla Ciebie ;))

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Smażony dorsz podany na pęczaku i wodorostach

Końcówka grudnia to początek wszelkiego rodzaju podsumowań, plebiscytów i innych top-ileś. Dzisiejsze danie i historia z nim związana to moje tegoroczne top 3 a może nawet dwa. Zawiera ono jedne z moich ulubionych nut smakowych a historia, bardzo mi bliska, długo czekała na odpowiednie danie do zilustrowania. Ten post był opublikowany kilka tygodni temu na stronie Traveleros.pl, ale stwierdziłem, że skoro jest to mój post, mój przepis i moje top-ileś, to muszę umieścić go na blogu. Oto i on.


Nie czytam książek i magazynów kulinarnych dla ich przepisów, czytam je a raczej przeglądam w poszukiwaniu inspiracji. Na ich podstawie wymyślam własne dania, wizualizuję je. Wygląda to trochę jak historia mojego kolegi i jego wymarzonej gitary.


Jak każdy muzyk On też chciał mieć niepowtarzalnie brzmiący instrument. Wiedział jaki ma mieć kształt, kolor i osprzęt, to było łatwo wytłumaczyć i narysować, ale jak opisać brzmienie? „Chcę, żeby brzmiała tak…” i pokazał lutnikowi zdjęcie gór Kaukazu. Widok na długie porośnięte gęstym zielonym, niemalże czarnym lasem pasmo górskie tworzące wirtualną dolinę, na której końcu wybijały się wielkie i monumentalne ośnieżone szczyty skał. „…Tak UGH!!”- dokończył swój opis, na co lutnik podobno odpowiedział – „...yhm”. Kiedy kolega ją odebrał, brzmiała dokładnie jak to zdjęcie z National Geographic. Pięknie i z mocą.


Niedawno natknąłem się na wypowiedź islandzkiego szefa kuchni o połączeniu smakowym pęczaku i wodorostów. Od razu przed oczami przeleciały mi składniki pasujące do tego zestawu a na języku poczułem jego smak. I było to moje pierwsze świadomie i z premedytacją popełnione fusion.

Smażony dorsz podany na pęczaku i wodorostach
(4 porcje)

400g pęczaku
2-3g (mała garść) suszonych wodorostów Wakame*
4 łyżki wina ryżowego Mirin
4 łyżki octu ryżowego
3 łyżki prażonych płatków migdałowych
2 łyżki posiekanej natki pietruszki
2 łyżki posiekanego szczypiorku
4x 150g kawałki filetów z dorsza
Sól morska
Świeżo zmielony pieprz
Olej/oliwa do smażenia

Zalej pęczak 2½ litra wody, przykryj i zagotuj. Zmniejsz ogień, uchyl lekko przykrywkę i gotuj przez 20 minut, następnie zdejmij przykrywkę, wrzuć wodorosty i gotuj następne 15-20 minut aż woda odparuje.
Przykryj i odstaw w ciepłe miejsce.

Rozgrzej piekarnik do 200ºC.
Przypraw rybę solą i pieprzem, rozgrzej małą ilość oleju (tyle, żeby pokryła dno patelni cienką warstwą) i smaż skórą do góry minutę, wstaw do piekarnika i piecz 3-4 minuty, odwróć i piecz przez następne 3-4 minuty. ** Wyjmij z piekarnika i odstaw w ciepłe miejsce.

Wymieszaj ze sobą Mirin i ocet ryżowy, wlej do ugotowanego pęczaku a następnie dodaj płatki migdałowe, pietruszkę i szczypiorek. Wymieszaj, spróbuj i ewentualnie posól.

Uformuj zgrabne porcje pęczaku na talerzach a na górze ułóż dorsza.

* Możesz użyć pociętego w paski Nori.
** Czas pieczenia oczywiście jest tutaj tylko drogowskazem. Zależy od grubości fileta, temperatury patelni, etc. Pamiętaj żeby sprawdzić czy białko jest ścięte (mięso powinno zmienić kolor na biały i swobodnie się oddzielać). Postaraj się nie przegotować dorsza bo traci wtedy bardzo na smaku.

piątek, 23 grudnia 2011

sobota, 17 grudnia 2011

Sałatka z Marokiem w tle

To był gorący tydzień w połowie grudnia. Zaliczyłem planowane i nie planowane Xmas Party, szczególnie to piątkowe było świetne- manager restauracji zapomniał nas o nim powiadomić :)) Dopiero kiedy odświętnie ubrani uczestnicy zaczęli schodzić się z prezentami, kogoś oświeciło… ale to dla takich momentów pracuje się w gastronomii – darmowy zastrzyk najczystszej adrenaliny! Hahaha! Poza tym kupiłem choinkę, przeziębiłem się i zerwałem współpracę z Traveleros.pl. Niezły bilans prawda? I trochę na przekór trendowi przepisów stricte-świątecznych, proponuję sałatkę, która mimo egzotycznego zabarwienia doskonale odnalazłaby się na świątecznym stole…no i oczywiście wiąże się z historią ;))


Mój marokański współpracownik (tak, tak to wciąż ten sam) co roku jeździ na sześciotygodniowe wakacje do Maroka. Jest Berberem urodzonym i wychowanym w Marakeszu i mimo prawie dwudziestu lat spędzonych w Europie zachował większość codziennych zwyczajów, przyzwyczajeń i diety. Pije dużo „marokańskiej” miętowej herbaty, nie używa sztućców i nie odmawia pomocy. Ogląda arabskie wiadomości i piłkę nożną z całego świata przez „dostosowany” przez przyjaciela dekoder, siedząc na kanapie sprowadzonej z Maroka.


Po przyjściu do pracy zawsze uaktualnia moją wiedzę na temat stanu ligi angielskiej, ligi mistrzów, najlepszych (czytaj najtańszych) taryf i promocji telefonów i innych urządzeń elektronicznych. Wracając z wakacji przywozi nam bardzo egzotyczne upominki, które można uznać za… upominki i włożyć do szuflady z napisem upominki a olej arganowy, który mógłby nam się przydać, musimy kupować tutaj za ciężkie pieniądze. Mówi, że nie ma sensu ciągnąć go taką drogę skoro nawet tam nie ma już pewności czy będzie stu procentowo czysty. Na uwiarygodnienie swojej tezy dodaje – „ Wiesz, w Maroko wszystko teraz jest jak w Europie…” - cokolwiek ma to znaczyć ;)

Nie muszę dodawać, że kiedy zobaczył butelkę organicznego oleju arganowego w kuchni, najpierw wyskoczył mu na twarz dumny uśmiech zadowolenia a potem padło pytanie: - „ To 100% ?...hm, raczej nie…”.„To Berberska specjalność, następnym razem kup u kobiet które go wyciskają i porównamy”- odpowiedziałem.


Póki co, używając tego podejrzanego składnika wymyśliłem jedną z lepiej sprzedających się sałatek na moim menu. Jest bardzo klasyczne połączenie, które dzięki użyciu oleju arganowego dostało zupełnie nowego wymiaru.

Sałatka z rukwii wodnej z burakiem, kozim serem, przepiórczymi jajkami i dresingiem arganowym
(4 porcje)

100g rukwii wodnej
100g mieszanych liści sałat
100g miękkiego koziego sera
4-5 upieczonych/gotowanych małych buraków pociętych w cząstki wielkości kęsa
8 ugotowanych na miękko jaj przepiórczych przeciętych na pół
50g orzechów laskowych
1 awokado (opcja)

Dresing:
2 łyżki oleju arganowego*
2 łyżki oleju słonecznikowego
4 łyżki soku z cytryny
Sól morska
Świeżo zmielony pieprz

Rozgrzej piekarnik do 180ºC.
Piecz orzechy przez 8-10 minut lub do momentu aż będą złocisto-brązowe. Wyjmij, ostudź a następnie przełóż na czystą ścierkę, zrób „zawiniątko” i i ściśnij je kilkakrotnie, żeby zetrzeć skórki. Czyste orzechy poprzecinaj na pół i odłóż na później.

Zrób dresing mieszając ze sobą oleje i sok cytrynowy, dopraw do smaku.

Zaaranżuj ze sobą wszystkie składniki i polej dresingiem. Podawaj jako indywidualne porcje lub jako kolorową, pyszną i aromatyczną „misę sałaty.”

* Uwaga dla arganowych nowicjuszy. Jeżeli chcesz, zwiększ lub zmniejsz ilość oleju arganowego. Ze względu na jego mocny smak radzę pozostać przy podanych proporcjach.

piątek, 9 grudnia 2011

Notoryczny makaroniarz

Kiedyś kolega powiedział mi, że żeby normalnie funkcjonować musi się zresetować w każdy weekend, pamiętam, że było to na parkingu pod Katedrą Oliwską, jeszcze w ubiegłym stuleciu i był to piątek.


Ja nigdy nie czułem potrzeby regularnego zerowania świadomości, robiłem to raczej rzadko i nieregularnie. Jednak parę razy, dokładnie dwa, zdarzyło mi się tak przedobrzyć z trunkami, że…czystą wódkę i gin do tej pory omijam z daleka, nawet półki w sklepie ;))


Nie chodzi mi jednak o przechwałki typu „ole się fczoraj smasakrofaem” albo „cztery może pięć buchów w sumie to nie wiem bo po dziewiątym przestałem liczyć”… chodzi mi o to, że od tygodnia prawie codziennie jem makaron z białym sosem w różnych konfiguracjach. Z kurczakiem, z owocami morza, z grzybami etc. i nadal nie mam dosyć, aż boję się pomyśleć co będzie jak zjem go o ten jeden raz za dużo. No chyba, że ja mam tylko limity na alkohol ;) A jak jest u Was?



Oto jedna z moich kreacji. Pyszny, jesienno-zimowy makaron pełen mocnych co nie znaczy ciężkich smaków.

Fettuccine z kasztanami, czerwoną cykorią i niebieskim serem
(4 porcje)

300g fettuccine
100g wędzonego boczku w plasterkach (pociętego w 1cm paski)
2 drobno posiekane szalotki
2 drobno posiekane ząbki czosnku
1-2 łyżki masła*
Oliwa z oliwek
50ml białego wina
125ml śmietanki do sosów
10-12 upieczonych, obranych i pociętych na kawałki kasztanów (instrukcja pieczenia tutaj)
1 czerwona cykoria (porwij liście na 2-3 części)
60g niebieskiego sera pleśniowego (użyłem Stiltona)
Sól morska
Świeżo zmielony pieprz

Ugotuj fettuccine al dente w posolonej wodzie.**
Rozgrzej odrobinę oliwy na patelni i podsmaż boczek przez 1-2 minut aż zamieni się w chrupkie skwarki (ale nie skałki! ;)). Odlej wytopiony tłuszcz, dodaj masło/oliwę, szalotkę i czosnek, zeszklij przez kolejnych parę minut na średnim ogniu. Wlej wino i zredukuj/odparuj je do momentu aż stworzy „syropowy” sos, wtedy wlej śmietankę i zagotuj. Wrzuć fettuccine, kasztany i połowę cykorii, gotuj aż sos zgęstnieje a następnie dodaj resztę cykorii i pokruszony ser.
Wymieszaj, natychmiast nałóż na talerze i rozkoszuj się jesienno-zimowymi smakami.


* Lub zastąp oliwą.
** Możesz gotować makaron i jednocześnie robić sos lub ugotować makaron al dente, odlać go, szybko schłodzić zimną wodą (wiem, Włosi wyrywają sobie teraz włosy z głowy haha) i zalać odrobiną oliwy, żeby się nie skleił a potem dodać go do sosu. Tak przygotowany makaron możesz przechowywać w lodówce przez 3-4 dni.

czwartek, 1 grudnia 2011

Hedoniści wszystkich krajów łączcie się!

Jeżeli chodzi o pokusy moja odporność jest bliska zera. Gdybym był Adamem w raju to pewnie zerwałbym jabłko zanim wężowi zaświtał pomysł rozmowy z Ewą. Historia ludzkości potoczyłaby się zupełnie innym kołem ;))

Ponieważ nigdy nie jest za późno na zmiany, dzisiaj będę Was kusił na dwa sposoby: jabłkiem, które zabierze Was do kulinarnego Edenu i moją nową rubryką na portalu turystycznym traveleros.pl, która też tam prowadzi, ale w odcinkach ;)


Rubrykę zatytułowaliśmy „Kulinarne eskapady” i można w niej znaleźć zarówno moje posty z tego bloga jak i zupełnie nowe. Będę tam przemycał swoją filozofię gotowania i poszukiwania smaków a Wy dzięki temu będziecie mogli korzystać z kodów rabatowych współpracujących z portalem firm. Jeżeli będziecie mieć jakiekolwiek komentarze na temat nowej rubryki proszę piszcie na mojego maila: vandenbober@yahoo.co.uk. Z góry dziękuję ;)


Wracając do przyjemności, to znaczy do raju idę o krok dalej niż poszła Ewa, nie proponuję Wam surowego jabłka- upiekę je. I zaręczam, że upieczone według tego przepisu jest pyszne, łatwe w przygotowaniu, pachnie przecudnie i … zawiera alkohol. Czego chcieć więcej kiedy dookoła tak zimno? No, może gałki loda waniliowego – niech żyje hedonizm przeciwko jesieni ;)


Pieczone jabłka z koniakiem
(4 porcje)

4 średnie jabłka*
2 łyżki koniaku lub brandy
1 pomarańcza (starta skórka+ sok)
1 cytryna (tylko starta skórka)
2 łyżki rodzynek sułtańskich
1 łyżka suszonych porzeczek
3 łyżki brązowego cukru
2 łyżki miękkiego masła
10 migdałów (z grubsza posiekanych)

Rozgrzej piekarnik do 180ºC.
W rondlu, na małym ogniu, przez 2-3 minuty podgrzej koniak, sok z pomarańczy, starte skórki, rodzynki i porzeczki. Przykryj i daj się smakom przegryźć a suszonym owocom napić przez 10-15 minut. Podgrzej ponownie, dodaj masło i cukier, zamieszaj kilkakrotnie. Kiedy masło się roztopi dodaj migdały i odstaw na bok.

Przygotuj jabłka.
Odetnij plasterek ze spodu jabłka, żeby stabilnie stało na blasze. Małym, ostrym nożykiem wykrój środek jabłka uważając żeby nie przeciąć spodu. Nakłuj nożykiem skórkę w paru miejscach (wtedy nie popęka).

Nałóż nadzienie do wydrążonych jabłek i ustaw je na blasze. Piecz przez 20-25 minut lub do momentu kiedy są miękkie a nadzienie gorące.

Wyjmij z piekarnika, odstaw na 5 minut do ostygnięcia a następnie podawaj z gałką loda waniliowego.


* Użyj jabłek chrupkich, soczystych, nie „kartoflanych”.

środa, 23 listopada 2011

Gość w kuchni

Od wczesnego popołudnia siedział przy barze. Szczupły brunet o regularnych rysach sączył różnego rodzaju trunki wpatrzony w wysoką barmankę czarując ją jednocześnie bardzo zaangażowaną i wielowątkową konwersacją, która ewidentnie jej schlebiała. Patrząc na nich trudno było się zdecydować czy znają się od dawna czy są nowozakochani. On jej prawił komplementy a ona opierając łokcie o bar patrzyła mu prosto w oczy i spijała je z jego ust prawie fizycznie. Siedzący wokół baru klienci nie ukrywali swojego zainteresowania dalszym ciągiem spotkania…


Na pewno już o tym wspominałem, ale dla pewności powtarzam, że moje miejsce pracy oprócz pubu i restauracji ma siedmio-pokojowy hotelik. Żeby do niego dotrzeć trzeba przejść obok kuchni a czasami nawet poprosić nas o otwarcie drzwi oddzielających część hotelowo-kuchenną od reszty. Otwieramy na hasło - trzy uderzenia pięścią w ścianę ;)

Usłyszałem pukanie i poszedłem otworzyć. Kiedy uchyliłem drzwi bardzo ładna i bardzo zdenerwowana dziewczyna przemknęła obok mnie bez słowa rzucając lodowate spojrzenie. Za drzwiami słychać było szybkie choć niezbyt regularne kroki. Ona pobiegła do jednego z pokojów piętro wyżej, a zanim ponownie otworzyłem drzwi była już z powrotem żądając ode mnie nowego klucza do jej pokoju (Szok! Stałem bez słowa. Przecież ja tu tylko gotuję!!). Starając się wytłumaczyć swoją sytuację (sic!) nacisnąłem klamkę i uchyliłem drzwi. Brunet z baru z szerokim uśmiechem na twarzy wręczył jej klucz i nie zwracając na nią więcej uwagi, zupełnie zrelaksowany mówi do mnie: „Co dobrego dziś na obiad, bo jestem głodny. Ty tu gotujesz?” – na co ja korzystając z absurdalnie wysokiego poziomu napięcia w powietrzu, odpowiadam: „Wydaje mi się, że dzisiaj będziesz musiał ugotować sobie coś sam”.„Nie ma sprawy gdzie jest kuchnia?” – „Przed Tobą!”.


Wszedł do kuchni, zdjął marynarkę i z miejsca poczuł się jak u siebie. -„ Co mam robić?” – „Umyj ręce, załóż fartuch, poćwiartkuj pomidory i posiekaj cebulę” – miałem nadzieję, że go zniechęcę, ale skąd- zaangażowanie 100%. Temperatura w kuchni szybko wpłynęła na jego samopoczucie. Z minuty na minutę wydawał się być bardziej pijany. – „Mam świetny pomysł, dokończysz swoje dzieło jutro. Zrobisz ze mną poranną zmianę, śniadanie - prosta rzecz. Na dzisiaj wystarczy, Twoja dziewczyna nie wygląda na zbyt zadowoloną… też widziałem Cię przy barze…wpadłeś jak śliwka…”. Zdjął fartuch, złożył go w kostkę i odłożył na stół. Wyprostował się, pokiwał głową (chyba zgadzając się z tym co powiedziałem) – „To nie jest moja dziewczyna. Znaczy już nie jest…od Szwecji…czyli piątku… Tylko razem podróżujemy. O której zaczynam?”; -„Szóstej” - zażartowałem. – „ Będę!”


Nigdy więcej go nie spotkałem, nie przyszedł się pożegnać. Podobno mówił prawdę, że już nie są parą. Może jestem staromodny, ale razem czy osobno trzeba dbać o towarzyszkę podróży. Mam nadzieję, że dalsza część podróży im się udała. Ta historia nie ma żadnego drugiego dna lub morału, może poza tym, że praca w kuchni uczy bycia bezpośrednim w rozmowie i… nie można podrywać dziewczyn/chłopaków na oczach byłych. To świństwo, przynajmniej następnego dnia po rozstaniu ;)

Schabowy z kością w sosie musztardowym z suszonymi śliwkami
(4 porcje)

4 kotlety schabowe (grubości kciuka, ok.200g każdy)
Oliwa z oliwek
4 gałązki świeżego tymianku
Sól morska
Świeżo zmielony pieprz
Łyżka masła
16 suszonych śliwek
200ml białego wytrawnego wina
2 łyżeczki gruboziarnistej musztardy
2 łyżeczki miodu
150ml śmietanki

Posmaruj mięso cienką warstwą oliwy, posyp listkami tymianku z dwóch gałązek i dopraw solą i pieprzem. Rozgrzej na patelni bardzo małą ilość oleju, dodaj kotlety, przyciśnij je na chwilę łopatką i smaż przez 3-4 minuty z każdej strony. Pod koniec smażenia lekko zmniejsz ogień. Mięso powinno być z obu stron zbrązowione, ugotowane w środku i soczyste. Zdejmij kotlety z patelni i odłóż w ciepłe miejsce.

Wrzuć na patelnię masło, dodaj suszone śliwki i pozostały tymianek. Podsmaż przez 20-30 sekund, wlej wino i dodaj musztardę. Gotuj do momentu aż wino odparuje do konsystencji „syropu” (ok.4-5 minut). Wtedy dodaj miód i śmietankę, dopraw solą i pieprzem. Gotuj na mocnym ogniu przez 1-2 minuty żeby zagęścić sos. Dodaj kotlety, podgrzej przez chwilę i podawaj polane sosem z ziemniaczanym puree i zielonymi warzywami (jarmuż lub szpinak świetnie do tego pasują).


Smacznego!

środa, 2 listopada 2011

Konstruktywna krytyka i comfort food

Zaniemówiłem na bardzo długo i niespodziewanie (nawet dla mnie). Mówiąc szczerze nie wiem jak to się stało i dlaczego mamy już listopad? Jeszcze niedawno leżałem na plaży targany rozmyślaniami o tym co zjem na kolację a tu nagle… jesień, długie wieczory i opadające liście. Ostatnio moje plany ulegają szybkim, ostatniosekundowym korektom. W zasadzie cały miesiąc minął pod ich znakiem. Miałem pojechać na Blog Forum w Gdańsku, miałem chodzić regularnie na siłownię, miąłem napisać wiele postów, miałem … To nie tak, że spotkała mnie masa nieszczęść, nie, wręcz przeciwnie. To raczej wina zbyt krótkiej doby. Pomysły tak kotłują mi się w głowie, że aż włosy szybciej rosną ;)


Wracając do Blog Forum Gdańsk, wiem, że temat został już ostatnio mocno przedyskutowany, ale ja chciałbym a tak naprawdę muszę dodać swoje pięć groszy. Mam wrażenie, że po raz kolejny mimo pozytywnie brzmiacych ogólnych założeń ktoś chciałby zrobić interes kosztem blogerów, ale nie do końca rozumie ich specyfikę, różnorodność i indywidualność. Chciałby zbudować prestiż i uznanie imprezy w sposób odgórny, narzucając i podtrzymując stereotypy zamiast umożliwienia organicznego rozwoju imprezy (wniosek na podstawie komentarzy z forów, blogów i FB). BFG to świetny pomysł, szkoda byłoby go zaprzepaścić!

Zacznę od początku czyli zaproszenia imiennego, które dostałem i którego urokowi w pierwszej chwili uległem. Zagrało ono na mojej próżności i uwielbieniu zabawy (zapaliła mi się w głowie lampka pt. Super! Znowu spotkam znajomych, których dawno nie widziałem a co więcej poznam nowych ludzi!). Dopiero później dotarło do mnie, że mimo tego, iż zostałem IMIENNIE zaproszony, muszę odesłać zgłoszenie UZASADNIAJĄC dlaczego chcę tam być (?!). Ponieważ mieszkam w Londynie i nie mogę do Gdańska dojechać kolejką podmiejską SKM postanowiłem zapytać organizatora (Ewa Protaziuk) o możliwość wcześniejszego potwierdzenia mojego udziału w BFG. Niestety, mimo upływających dni ( i rosnących cen biletów lotniczych) nie dostałem odpowiedzi. Zrezygnowałem z wyjazdu i tego samego dnia dostałem maila od organizatora… z ankietą. Bardzo profesjonalne podejście, pełna kultura! Ignorować pytania IMIENNIE zaproszonego uczestnika i wysłać mu kolejną ankietę! To jednak nie koniec. 3-go października dostałem maila, który zagotował moją krew do granic możliwości i nie chodziło o to, że moje zgłoszenie zostało odrzucone, ale o formę odpowiedzi.


Po pierwsze nie byłem już Arkiem- byłem drogim blogerem, po drugie co najmniej połowa tego maila zachęcała mnie do oglądania, śledzenia i lubienia BFG, po trzecie organizatorka od niechcenia napomyka: „Oceniając nadesłane zgłoszenia braliśmy pod uwagę liczbę czytelników, uzasadnienie chęci uczestnictwa w forum oraz jakość i aktualizację prowadzonego bloga.” W jakim celu otrzymałem więc zaproszenie, nie wiem – jakoże te wartości w ciągu miesiąca nie uległy zmianie, więc organizator może powinien był przeznaczyć odrobinę czasu na sprawdzenie do kogo się zwraca? Chociażby po to, by okazać szacunek dla czyjegoś czasu. Wiem, że prowadzę bloga niszowego (to mój wybór) i nie chcę tutaj wyjść na dupka, ale chwileczkę, to mnie trochę obraża! Po czwarte najlepszy był koniec : „Życzymy powodzenia w realizowaniu blogowej pasji”. Nooooo żesz! Odpowiedziałem równie protekcjonalnym tonem, że życzę powodzenia w realizowaniu pasji tworzenia BFG ;)))


Sam pomysł Blog Forum Gdańsk uważam za świetny i życzę Miastu Gdańsk rozwoju i sukcesów. Proponuję jednak przemyślenie koncepcji lub zatrudnienie osób na nieco wyższym poziomie kultury osobistej i językowej i profesjonalizmu niż Pani Ewa Protaziuk.

Mam smutne wrażenie, że jak to zazwyczaj, chodziło o wydanie jakichś luźnych funduszy lub ktoś miał zabłysnąć jakimś lokalnym projektem. I nie było by w tym nic złego gdyby odbyło się to z mniejszą nonszalancją a z większą starannością.


Za największy sukces BFG uważam nagrodzenie „truskawkowej” Ani vel Vespertine ze Strowberries from Poland statuetką "Blog of Gdańsk Internautów" (swoja drogą ciekawa polszczyzna – chyba coś się pozmieniało odkąd wyjechałem z kraju…) Gratuluję jeszcze raz!!
OK! Atmosfera została oczyszczona, można zacząć gotowanie :)
Dzisiaj comfort food. Prosto, (nie)zaskakująco pysznie i aromatycznie. Pieczony czosnek i pieczone słodkie ziemniaki. Pieczony czosnek to jeden z moich ulubionych dodatków do zup, sosów, dipów czy rozsmarowania na kromce chleba i posypania solą morską (Minta Eats to bardzo chętnie też ;))) a słodkie ziemniaki …sami sprawdźcie ;))

Pieczone słodkie ziemniaki z czosnkiem, miodem i szafranowym crème fraîche
(4 porcje)

4 słodkie ziemniaki (150-200g każdy)
150g crème fraîche lub gęstej śmietany 30%
Szczypta szafranu
4 łyżki mleka
4 łyżki miodu (jaki lubisz najbardziej)
2 główki czosnku
2 łyżki oliwy z oliwek
Sól morska (opcja)

Rozgrzej piekarnik do 200ºC. Umyj i osusz ziemniaki. Obierz czosnek z nadmiaru łupin, odetnij ½ cm szczytu główki a następnie ułóż na środku indywidualnych, kwadratowych kawałków folii aluminiowej (15x15cm) polej oliwą i szczelnie zawiń.

Połóż ziemniaki i czosnek na blasze i piecz przez 30-35 minut obracając ziemniaki na drugą stronę w połowie pieczenia. Ziemniaki mogą zająć ok. 5-10 minut dłużej niż czosnek, są gotowe kiedy łatwo dają się nakłuć nożem.

W międzyczasie zalej szafran mlekiem i odstaw na 20 minut. Następnie wymieszaj mleczko szafranowe z crème fraîche i odstaw na później.

Wyjmij czosnek i lekko go ostudź. Wyjmij ziemniaki, powinny mieć chrupką skórkę, przekrój na pół, ułóż na talerzu, posmaruj pieczonym czosnkiem, polej miodem i posyp solą morską (jeżeli lubisz). Podawaj z szafranowym crème fraîche.


*Pozostały czosnek użyj do dipów, sosów, zup, etc. Przechowuj w lodówce max. 7dni.

Inspiracja: Ferran Adria

czwartek, 13 października 2011

Sałatka z figami, buffalo mozzarellą i kandyzowanymi pekanami

Właśnie wróciłem z Gran Canaria. Było cudownie, gorąco, pachniało pieprzem, mango i oceanem, woda sama unosiła ciało na powierzchni a jedyna troską dnia było co zjemy na kolację. Piękny tydzień. Śmiało i bez skrępowania możecie mi zazdrościć ;) W sumie to sam sobie zazdroszczę ;))



Wypoczęty i pełen nowej energii do działania, aczkolwiek zawsze gotowy do wypadu na ciepłą wyspę stanąłem twarzą w twarz z codzienną rutyną, która w moim wypadku powinna się chyba nazywać ru(le)tyną.


Praca to Fawlty Towers- Hotel Zacisze w realu, aż się dziwię, że nie zastępujemy Big Brother w ramówce jakiejś telewizji ;) Studia- prezentacje, eseje, praca dyplomowa. Tempo, tempo, ale to ja lubię najbardziej!
Dodatkowo wcześniejsze działania zaczęły owocować i z całą przyjemnością donoszę, że moje przepisy znajdziecie z dobranymi do nich winami na stronie http://www.witajwaustralii.pl/ 


Oczywiście przywiozłem kilka przepisów z Gran Canaria, ale dzisiaj będzie obiecane przed wyjazdem danie z pieczoną cebulą w occie sherry.


Sałatka z figami, buffalo mozzarellą i kandyzowanymi pekanami
(2-4 porcje)

Kandyzowane pekany
1 białko z małego jajka
1 łyżka miękkiego brązowego cukru
Szczypta soli
100g orzeszków pekan
1 łyżeczka kminu rzymskiego
Szczypta ziaren fenkułu

Sałatka
1 duża czerwona cebula (pocięta w krążki o grubości ½ cm lub grubsze)
50ml octu sherry
4 łyżki oliwy extra virgin
2 małe czerwone cykorie
2 mozarelle buffalo (porwane na kawałki wielkości kęsa)
4 figi (każda pocięta na 6 części wzdłuż)
Sól morska
Świeżo zmielony pieprz

Rozgrzej piekarnik do 170ºC i wyłóż blachę papierem do pieczenia. W miseczce lekko ubij białko z cukrem i solą. Kiedy będzie spienione dodaj orzechy i przyprawy, wymieszaj, żeby orzechy dokładnie pokryły się masą a następnie wylej na przygotowaną blachę. Piecz przez 15-20 minut, wyjmij i ostudź.

Zwiększ temperaturę piekarnika do 200ºC, wyłóż blachę papierem do pieczenia, połóż na nią plastry cebuli i polej je octem i dwoma łyżkami oliwy, dopraw solą i pieprzem. Przykryj szczelnie folią aluminiową i piecz przez 20-25 minut. Następnie zdejmij folię i piecz przez 10-15 minut aż cebula zacznie się karmelizować. Ostudź.

Oderwij liście cykorii, polej łyżką oliwy, wymieszaj i posól. Rozgrzej mocno patelnię (najlepiej grilową) i przesmaż krótko (pół minuty z każdej strony), przełóż do miski lekko skrop octem sherry.

Sałatkę możesz podać jako indywidualne porcje lub jako misę sałaty do podziału.

Podając ułóż warstwę liści cykorii, następnie warstwę pieczonej cebuli a na końcu mozarelli i fig, powtarzając proces do wykorzystania składników. Na koniec polej łyżką oliwy (lub więcej jeżeli lubisz) i posyp kandyzowanymi pekanami.

* Pekany (jeżeli Ci zostaną) przechowuj szczelnie zamknięte, żeby zachować ich chrupkość.

Inspiracja: Anna Hansen, Modern Pantry.

poniedziałek, 26 września 2011

Gdyby stoliki umiały mówić…

Czy zastanawialiście się nad tym co dzieje się w restauracji po jej zamknięciu? Czy ona ma jakieś drugie życie, drugą twarz? Większość z nich po prostu stoi pusta i czeka na kolejny dzień, ale ja znam takie miejsca, które powracającym tam następnego dnia szefom i kelnerom nie koniecznie kojarzą się z numerami stołów czy daniami jakie zostały na nich skonsumowane.


Zacznijmy jednak od tego co może się zdarzyć w trakcie godzin otwarcia. W „mojej” restauracji mieliśmy a w zasadzie mamy stolik, umieszczony tuż pod sufitem z widokiem na całą salę, przy którym można usiąść po turecku lub leżeć na poduchach, nazywamy go Hippie. Kiedyś miał (co prawda przeźroczystą, ale…) zasłonkę i chętnie był okupowany przez pary. Zasłonka sprawiała wiele problemów. Prozaicznie utrudniała swoją obecnością typową pracę kelnerską lub odsłonięta w dobrej wierze ukazywała nieoczekiwane, zaskakujące i szokujące akty sztuki najczęściej miłosnej. Zasłonka została zdjęta, dlatego Hippie przestało być Hippie a coraz częściej jest dwunastką…


Kiedy wychodzi ostatni klient w uszach gra piękna cisza a świat na chwilę staje, czujemy się wolni. Po chwili muzyka zaczyna cicho sączyć się z głośników, na barze ustawiają się drinki i pijemy za…marzenia. Nic lepiej nie koi bolących nóg oraz ran na duszy i ego poniesionych w walce z wieczornym tłumem klientów niż „staff party” po zamknięciu. Można wytłumaczyć wcześniejsze nieporozumienia, ponarzekać na klientów (nie okłamujmy się, kiedy przekraczamy próg restauracji zawsze jesteśmy MY-załoga i ONI –klienci lub odwrotnie haha), czy pogłębić znajomości lub znaleźć swoją drugą połówkę (czego byłem niejednokrotnie świadkiem). On, Ona i stół numer dziewięć to był romans ostatniego dnia. Oboje wyjeżdżali z Londynu, Ona w podróż po Europie a On dookoła świata, iskrzyło między nimi od tygodni wybuchło nagle…
Ostatnio nie mamy zbyt wielu romansów, no może poza tym jednym do moich azjatyckich żeberek. Kocha je załoga a klienci bez zażenowania oblizują palce przy stole.


Dalekowschodnie żeberka „palce a nie pałeczki lizać”
(4-5 porcji)

2kg żeberek
220ml soku wyciśniętego z pomarańczy
90ml ciemnego sosu sojowego
4-5 łyżek płynnego miodu
6cm korzenia imbiru obranego i pociętego w plastry
4 gwiazdki anyżu
6 strąków/orzeszków zielonego kardamonu
6 ząbków czosnku, lekko rozgniecionych
1-2 papryczki chilli

Rozgrzej piekarnik do 170ºC.

Żeberka potnij na pojedyncze lub podwójne kawałki i ułóż w głębokiej blasze do pieczenia. Wymieszaj ze sobą pozostałe składniki, zalej powstałą zalewą żeberka, wymieszaj i przykryj blachę folią aluminiową. Wstaw do piekarnika na 2 godziny.

Zdejmij folię, zwiększ temperaturę do 220 ºC i piecz przewracając i polewając mięso zalewą przez 50-60 minut aż sos zgęstnieje a żeberka będą zglazurowane.

Podawaj z ryżem i zieloną fasolką szparagową.

środa, 14 września 2011

Remedium na "coś bym zjadł"

To zawsze zaczyna się niewinnie a potem męczy godzinami. Mały impuls głodu/ łakomstwa na potrzeby tego posta nazwany miłością do jedzenia daje o sobie znać. Najpierw się go ignoruje, potem stara się o nim zapomnieć a następnie przyłapujemy się na powtarzaniu mantry „może coś słodkiego, może coś słonego, może coś hmmm… dobrego”.


Chodząc, siedząc, patrząc w okno, komputer czy telewizor nie możemy się go pozbyć. Najpierw nieśmiało a potem coraz bezczelniej i częściej zerkamy w stronę kuchni, żeby w końcu tam pójść i kilkakrotnie otwierając i zamykając wszystkie szafki nadal powtarzać „może coś słodkiego, może coś słonego, takiego…no… dobrego!”


Często Wam się zdarza, że chcielibyście coś zjeść, ale nie wiecie co? Znalazłem na to antidotum. Słodko-wytrawny placek z figami szynką parmeńską smakuje o każdej porze dnia i nocy, na zimno i na ciepło a na dodatek jest prosty w przygotowaniu. Niestety jest podejrzenie, że uzależnia- moja żona twierdzi, że może zjeść metr kwadratowy za jednym podejściem….



Placek z figami i szynką parmeńską
(6 porcji)*

250g mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
½ łyżeczki soli
¼ łyżeczki gałki muszkatołowej
50g plastrów szynki parmeńskiej (drobno pociętych)
4 figi pocięte w ćwiartki
2 jajka
50ml mleka
1 łyżka oliwy z oliwek extra virgin + 1-2 łyżki do skropienia przed pieczeniem
1 łyżka masła
½ czerwonej cebuli pociętej w piórka

Rozgrzej piekarnik do 180ºC.
Wyłóż blachę do pieczenia papierem i lekko posmaruj olejem.

Żeby zrobić ciasto wymieszaj mąkę, proszek do pieczenia, sól i gałkę muszkatołową a następnie dodaj jajka, mleko, oliwę i masło. Mieszaj aż składniki połączą się a ciasto będzie miało gęstą konsystencję, wtedy dodaj szynkę i lekko je zagnieć. Ułóż na blasze i uformuj prostokąt, następnie zaaranżuj na nim figi i cebulę. Skrop oliwą. Piecz przez 35-40 minut na środkowej półce piekarnika.

Po wyjęciu lekko ostudź, potnij na kwadraty i podawaj.
Pyszne również na zimno ze szklaneczką czerwonego wina…

* Mój placek miał rozmiar ok. (30cm x 20cm)



środa, 7 września 2011

Czego człowiek nie dosłyszy...to sobie dopowie

Praca w międzynarodowym i wielokulturowym towarzystwie ma wiele wad i zalet. Nie mówię, że jest trudniejsza- jest bardziej wymagająca, szczególnie na początku. Żarty mogą zostać źle zrozumiane, stanowczość może okazać się agresją a gesty sympatii odebrane jako obraźliwe. To jednak temat na pracę z zarządzania zasobami ludzkimi a moje doświadczenie to raczej duży zbiór zabawnych historii, wpadek sytuacyjno-językowych, prowadzących do jednego wniosku: wyrażaj się jasno, potwierdź, że zostałeś zrozumiany i nie zostawiaj niczego na domysł.


Bardzo lubię obserwować minę naszego marokańskiego* kolegi rozmawiającego przez telefon z kelnerami przekazującymi dodatkowe życzenia klientów. Jeżeli życzenie jest proste- nie ma problemu, ale przy bardziej skomplikowanym mamy na jego twarzy piękną gamę idealnie przechodzących jedna w drugą min. Od uprzejmego uśmiechu przez konsternację z bezmyślnym przytakiwaniem do ewidentnego braku zrozumienia i paniki (w tym momencie przestaje przytakiwać i bez słowa przekazuje mi słuchawkę).


Kilka tygodni temu poproszony o miętę (mint) wysłał kilka kawałków pieczonej wołowiny (meat), ale największym przebojem było opisanie sosu z masła orzechowego jako penis sos (peanut sauce) !! Wczoraj wrócił z wakacji, nie było go prawie dwa miesiące, to wystarczająco, żeby wypaść z rutyny i odzwyczaić się od języka - czekam na efekty ;))

Sos z masła orzechowego
2 łyżki oleju słonecznikowego
2 szalotki (drobno posiekane)
2 ząbki czosnku (drobno posiekane)
2cm kawałek świeżego imbiru (starty na najmniejszych oczkach tarki)
1 czerwona papryczka chilli (drobno posiekana)
250ml mleczka kokosowego
1 łyżeczka brązowego cukru
150g masła orzechowego z kawałkami orzeszków
Łyżka posiekanej kolendry (opcja)
Mała szczypta soli morskiej (opcja)

Rozgrzej olej na średnim ogniu, dodaj szalotki i podsmaż aż zaczną mięknąć, uważając żeby nie przypalić. Następnie dodaj czosnek, imbir i chilli i podsmaż przez 2-3 minuty, wlej mleczko kokosowe. Kiedy zacznie się gotować zdejmij z ognia i wmieszaj masło orzechowe, kolendrę i sól. Jeżeli wydaje ci się za gęste dodaj trochę gotującej się wody.

Podawaj z marynowanym mięsem z grilla.

Ja najbardziej lubię go z wołowiną lub piersią kurczaka pociętymi w długie paski i marynowanymi przez noc w zalewie (przepis na kg mięsa):
100ml oleju słonecznikowego
2 łyżki oleju sezamowego (opcja)
1-2 drobno posiekane chilli
2-3 rozgniecione ząbki czosnku
2-3 łyżki sosu sojowego


* Tak naprawdę jedynego Brytyjczyka w zespole.

piątek, 19 sierpnia 2011

Sałatka z gotowaną szynką, soczewicą i brzoskwinią

Obudziłem się dzisiaj z przekonaniem, że jest czwartek. Jest piątek, umknął mi gdzieś jeden dzień. Od poniedziałku codziennie śpię do południa a resztę dnia spędzam na minimalnym wysiłku. Jem dobre rzeczy, gapiąc się w telewizor i codziennie próbując dotrzeć na wystawę prac Touluse Lautrec’a. W środę byłem już bardzo blisko, tuż za rogiem galerii, ale nagła i niepohamowana żądza zjedzenia sushi uniemożliwiła mi (nam) zrealizowanie tego jedynego poważnego wakacyjnego planu. W tym wypadku zgadzam się z twierdzeniem, że planowanie jest przereklamowane…


Mam urlop, całe siedem dni (!!!), ale czuję, że te siedem dni to tylko czas mentalnej i fizycznej rekonwalescencji, powrotu do rzeczywistości.
I właśnie jedynym wysiłkiem (nie tak znowu wielkim z resztą) jaki mam zamiar podjąć, będzie zamieszczenie tego posta. A zaraz potem – bałwanienia się ciąg dalszy. Jak mówią Anglicy: I am very busy, doing nothing!


Sałatka z gotowaną szynką, soczewicą i brzoskwinią
(4-6 porcji)

500g surowej szynki lub karkówki ugotowanej w bulionie warzywnym
125g zielonej soczewicy (np. Le Puy)
4 dojrzałe brzoskwinie
Sok z ¼ cytryny
Oliwa z oliwek
Mały pęczek pietruszki

Dresing:
1 łyżka białego octu winnego
4 łyżki oliwy z oliwek
4 łyżki śmietany 36% (creme fraiche)
Mały pęczek bazylii (ok. 20 listków)
Sól morska
Świeżo zmielony pieprz

Zalej mięso bulionem i gotuj na wolnym ogniu przez 1-1½ godziny aż mięso będzie miękkie i „rozpływające się w ustach”. Zdejmij z ognia, odstaw do przestygnięcia. Tuż przed podaniem wyjmij z bulionu i „porwij” na kawałki.

W międzyczasie, kiedy mięso stygnie, gotuj soczewicę w niesolonej wodzie przez 25 minut (tak, chodzi o efekt al dente). Następnie odcedź, posól, zalej odrobiną oliwy i wymieszaj, żeby równomiernie rozprowadzić oliwę. Odstaw na później.

Przetnij brzoskwinie na pół, wyrzuć pestki a każdą połówkę przetnij na 3-4 części. Zalej sokiem z cytryny i odstaw na później. Połowę pietruszki „potnij z grubsza” a z reszty oderwij listki.

Zrób dressing. Wymieszaj ocet winny ze szczyptą soli a następnie dodaj śmietanę i oliwę. Ubij składniki na gładką masę a na koniec dodaj drobno pociętą bazylię. Przypraw pieprzem.

Przed podaniem wymieszaj soczewicę z mięsem, pietruszką, brzoskwiniami i dresingiem. Dekorując listkami pietruszki i dodatkową łyżką dresingu.

* Przepis: Nigel Slater.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Fondant czekoladowy perfumowany anyżem z sosem kawowo-czekoladowym

Ci, którzy czytają mnie od początku zapewne zauważyli moją tendencję do znikania w czasie sezonów urlopowych. Tradycji stało się zadość również w tym roku. Tak, byłem w bardzo gorącym miejscu, pełnym dobrego jedzenia, gdzie wino lało się strumieniami a przy okazji uprawiałem sporty ekstremalne. Aaach! Wakacje!! Gorąco było za oknami a jeszcze goręcej między grilem a piekarnikiem, wino lało się strumieniami tylko do gotowania, ekstremalne było wytrzymanie zmiany w temperaturze 53ºC na mojej stacji a jedyny czas wolny jaki miałem przez ostatnie dwa tygodnie z ledwością starczał na odespanie zmęczenia.


Kiedy byłem bliski zakończenia swojej kampanii na rzecz „wyzwolenia haczyków od kartek z zamówieniami” i marzyłem o odpoczynku dowiedziałem się o zamieszkach, butelkach z benzyną i całym idiotycznym kryminalnym zamieszaniu, które ogarnęło Londyn. Mimo tego, że moja dzielnica szczęśliwie nie została dotknięta tym szaleństwem na szerszą skalę nie jest miło widzieć barykady przed centrum handlowym lub słyszeć o tym, że położona w sercu Notting Hill dwugwiazdkowa restauracja The Ledbury została napadnięta przez zamaskowanych bandziorów, którzy próbowali okraść klientów. Szczęśliwie kucharze uzbrojeni w wałki do ciasta i inne narzędzia kuchenne (nie noże) przegonili intruzów.* Brawo!


Jakby przewidując całą napiętą sytuację przez ostatnich kilka dni tworzyłem bombę. Kaloryczną. Tak naprawdę to bazując na klasycznym przepisie na fondant czekoladowy stworzyłem swój fondant z dodatkiem anyżu z sosem kawowo-czekoladowym.


Wpadłem na to przypadkowo kładąc kawałek gorzkiej czekolady obok gwiazdek anyżu na półce na wysokości mojego nosa w chwilę po wypiciu ostatniego łyka espresso. Brzmi to naiwnie i nieprawdopodobnie, ale trzeba pamiętać, że najbardziej nieprawdopodobne historie pisze życie…
Przygotujcie swoje kubki smakowe na aksamitną rewolucję!


Fondant czekoladowy perfumowany anyżem z sosem kawowo-czekoladowym
(6 porcji)

Fondant:
150g masła + do smarowania foremek
6 gwiazdek anyżu (rozbitych w moździerzu)
150g czekolady 70%
3 całe jaja
3 żółtka
70g cukru
45g mąki (przesianej przez sitko) + do oprószenia foremek

Sos czekoladowo-kawowy:
50g śmietanki
50g mleka 3.2%
75g czekolady 70% (rozdrobnionej)
100g świeżo zaparzonego espresso

Zacznij od przygotowania foremek. Posmaruj je dokładnie miękkim masłem (najlepiej używać dłoni, ponieważ pędzelki z włosia mogą zostawiać włosy a silikonowe moim zdaniem są niedokładne) a następnie posyp mąką. Żeby to zrobić wsyp łyżkę mąki do miseczki i obracając ją w dłoni dokładnie oprósz ścianki a nadmiar wystukaj do następnej miseczki, w ten sposób na ściankach pozostanie tylko cienka warstwa.

Rozpuść masło w metalowej misce umieszczonej na garnku z gotującą się wodą, dodaj anyż, zestaw z ognia i odstaw na 15 minut. Przelej masło przez sitko do miseczki. Umyj i wytrzyj metalową miskę i rozpuść w niej czekoladę (w ten sam sposób co masło), dodaj rozpuszczone, aromatyzowane masło i wymieszaj na gładką masę. Zdejmij z garnka, odstaw na chwilę, żeby masa lekko ostygła.

W międzyczasie ubij mikserem jaja, żółtka i cukier do momentu aż masa będzie gęsta i puszysta (przy wyciąganiu łopatek powinna tworzyć gęsty nieprzerwany, miękko opadający na powierzchnię strumień). Następnie powoli dodaj rozpuszczoną czekoladę z masłem mieszając plastikową spatulą/łopatką. Na koniec wmieszaj przesianą mąkę. Nalej równe ilości ciasta do wysokości ¾ małych żaroodpornych miseczek ceramicznych (ja użyłem 120ml) i wstaw do lodówki na minimum 2 godziny.

Żeby zrobić sos wymieszaj ze sobą wszystkie składniki w rondlu i podgrzewaj aż czekolada się rozpuści a sos nabierze „gęstawej” i aksamitnej konsystencji.

Rozgrzej piekarnik do 200ºC, ułóż foremki na blasze i piecz przez 10-12 minut aż góra fondanta się zetnie a boki zaczną odstawać od foremki. Wyjmij i odstaw na minutę. Przełóż na talerze, polej sosem kawowo-czekoladowym i podawaj z gałką loda waniliowego. Następnie zapisz się na siłownię, albo idź pobiegać a najlepiej usiądź w fotelu i obejrzyj dobrą komedię ;)


*źródło bighospitality.com (10.08.2011)

środa, 27 lipca 2011

Niesamowite polędwiczki wieprzowe z quinoą i jogurtem imbirowym

Kuchnia jest na pierwszym piętrze, jedzenie zsyłane jest windą na parter, komunikujemy się telefonicznie. Dzwonek telefonu w barze i restauracji ma dwa brzmienia. Długie biiiip-biiiip dla rozmów wewnętrznych i krótkie bip-bip-bip dla zewnętrznych. Prawie wszyscy nowi kelnerzy i barmani długo nie mogą się uporać który jest który. Generalnie odbierają telefon i na jednym wydechu mówią dobrywieczornazwęrestauracjiktomówiiwczymmogępomóc. I tak za każdym razem kiedy próbujemy się czegoś od nich dowiedzieć. Raz, dwa, noo trzy są zabawne, ale kiedy zmówienia nie mieszczą się na hakach to przestaje to być śmieszne.


Dzwonię na dół i znowu słyszę dobrywie…, dość! Sięgam po sprawdzony i nas już nie bawiący sposób nauki rozróżniania dzwonków. Używałem go dziesiątki razy, nawet nie wierzę, że się ktoś nabierze. Beznadziejnie udawanym włoskim akcentem mówię: dobry wieczór czy mogę zamówić na wynos? -Eee, proszę poczekać, chyba tak. Słyszę, że pyta kogoś czy robimy na wynos. - Robicie, robicie, zawsze biorę to samo, cztery linguini, dwa penne i pizzę. -Mogę adres? Podaję i czuję rosnące zwątpienie wyczuwalne nawet przez słuchawkę. Nie wytrzymuję i zaczynam się śmiać…Słyszę: bastards! i śmiech…


W kuchni też zdarzają się niezłe przypadki. Szczególnie dobrzy są pomocnicy/zmywacze. To chyba za sprawą przekonania, że każdy może to robić i że jest to mało przydatna i bardzo drugoplanowa praca w związku z czym ich podejście bywa mało poważne. Jak się często okazuje – niesłusznie.


Nasz najnowszy nabytek jest magnesem na nieprzewidywalne i najczęściej niezależne od niego wypadki losowe, które barwnie i szczegółowo relacjonuje po przyjściu. Porody, zalane wodą ulice, kordony policyjne są jego najczęstszymi powodami, które powstrzymują go przed pojawieniem się na czas a jednostka czasu, którą się posługuje to „ze 40 minut”, które w realnym czasie oznacza przynajmniej półtorej godziny. Postanowiliśmy zabawić się w jego fantazyjną grę, bo jak mówią słowa piosenki „fantazja, fantazja jest od tego, aby bawić się, aby bawić, aby bawić się na całego...” Jako najbardziej doświadczonego w ekstremalnych przygodach, postanowiliśmy wysłać go po parę halal polędwiczek wieprzowych do muzułmańskiego rzeźnika. Poszedł. Długo go nie było, ze 40 minut, ale wrócił z uśmiechem na twarzy i polędwiczkami w torebce plastikowej… z Tesco. Tam go skierował rzeźnik. Taka jest wersja oficjalna. Już się nie spóźnia, 5 minut to nie spóźnienie ;)


A oto przykład, że można przygotować wieprzowinę w bliskowschodni sposób.

Niesamowite polędwiczki wieprzowe z quinoą i jogurtem imbirowym
(4-6 porcji)

2 polędwiczki wieprzowe (oczyszczone z tłuszczu i osuszone ręcznikiem papierowym)
4 łyżki oliwy z oliwek
3½ łyżki mielonego kminu rzymskiego
1½ łyżki cynamonu
5 łyżek startego świeżego imbiru
6 gwiazdek anyżu
300g quinoa lub kuskus
2 garści rodzynek sułtańskich
Starta skórka i sok z 1 cytryny
10-15 listków mięty (drobno pociętych)
300g jogurtu greckiego
Sól morska
Świeżo zmielony pieprz
Olej do smażenia

Rozgrzej piekarnik do 190ºC.
Wymieszaj oliwę, 3 łyżki kminu rzymskiego, cynamon i 3 łyżki imbiru dodając szczyptę soli i pieprzu. Rozgrzej mocno 2 łyżki oleju na patelni, posmaruj polędwiczki małą ilością oleju i dopraw wstępnie solą i pieprzem. Podsmaż na patelni przez 4-5 minut ze wszystkich stron, żeby się zbrązowiły. Przełóż na blachę do pieczenia i posmaruj przyprawami. Na blasze ułóż gwiazdki anyżu a na nich polędwiczki. Wstaw do piekarnika na 25-30 minut albo do momentu kiedy po nakłuciu w najgrubszym miejscu wykałaczką popłynie czysty „wodnisty” sok. Wyjmij i odstaw na 5-10 minut w ciepłe miejsce.

W międzyczasie ugotuj quinoę zgodnie z zaleceniami na opakowaniu producenta. Na ostatnie 5 minut gotowania wrzuć do garnka rodzynki, startą skórkę i wlej sok z cytryny. Przed podaniem wmieszaj miętę.

Wymieszaj pozostałe 2 łyżki imbiru i pół łyżki kminu z jogurtem. Dodaj odrobinę soli do smaku.

Podawaj w dobrym towarzystwie :)

środa, 20 lipca 2011

Saag Aloo czyli aromatyczny szpinak z ziemniakami

Dawno nie byłem w mojej ulubionej hinduskiej restauracji. Czasami za nią tęsknię tak mocno, że czuję smaki na języku. Pierwszy raz byłem tam z polecania Boss’a, który dodatkowo podpowiedział mi kilka dań wartych spróbowania. Saag Aloo- ziemniaki ze szpinakiem, Daal Saag- szpinak z soczewicą i dania a pieca tandoor.


Mieliśmy swój ulubiony stolik i swojego nieulubionego klienta-sąsiada, który we wtorki siadał przy stoliku obok i palił papierosy, zjadał tylko połowę tego co zamówił, nie patrzył na kelnera, bekał i czasami zasypiał. Nasz ulubiony kelner pochodził z Punjabu i za każdym razem pytał co się stało z polską piłką nożną. Kiedyś byliście świetni. Szarmach, Boniek- mówił, bezbłędnie wymawiając polskie nazwiska. Jedzenie było pyszne, pełne smaku, lekkie i nietłuste a porcje duże.


Było…właśnie, było, dlatego nie jest to już moja ulubiona hinduska restauracja. Ostatnie trzy razy były okropne. Bezsmakowo, ciężko, tłusto i mało. Brak satysfakcji. Mam wrażenie, że mają syndrom polskiej drużyny piłkarskiej…

Minęły już prawie dwa lata od ostatniego razu i wciąż nie wiem czy dać im kolejną szansę, ale ponieważ chodziło za mną saag aloo, zrobiłem własną wersję* i dzielę się nią z Wami ;)


Saag Aloo czyli aromatyczny szpinak z ziemniakami
(2-4 porcje)

2 łyżki oleju
1 szalotka (plasterki)
1-2 cm czerwonego chilli (plasterki)
2 ząbki czosnku (plasterki)
1 łyżeczka drobno posiekanego świeżego imbiru
Szczypta łagodnego curry
Szczypta garam masala
½ kg młodych ziemniaków (pociętych w ćwiartki i obgotowanych przez 8-10 minut; mają być miękkie, ale
nie rozpadające się)
1-2 łyżki masła (lub ghee)
100g szpinaku (2 garści)
½ pęczka kolendry (z grubsza pocięty)
Sok z ½ limonki (do smaku)
Sól morska

Rozgrzej olej na średnim ogniu, podsmaż czosnek i szalotkę przez 2-3 minuty aż będą miękkie. Dodaj imbir, chilli i przyprawy, podsmaż przez minutę, dodaj ziemniaki żeby się podgrzały. Następnie włóż masło a kiedy się roztopi dodaj szpinak i kolendrę. Posól i zmniejsz ogień, poczekaj aż szpinak się zeszkli, wlej sok z limonki. Wymieszaj i podawaj**.

*Zaznaczam jeszcze raz, że nie jest to typowe saag aloo, jakie można znaleźć w hinduskich restauracjach tylko moja „europejska” interpretacja tego dania.
**Wstawiłem to na menu z grilowanym łososiem z pastą piri piri i piklowanymi krewetkami.