wtorek, 26 listopada 2013

Pieczone marchewki z kasztanatkowym pesto

Gdyby Bóg chciał, żebym jadł jedną z tych rzeczy ( tu wskazał z niesmakiem na sałatę i marchewkę, które akurat myłem) stworzyłby mnie królikiem. Nieprawdaż? - przywitał mnie dostawca ryb wyrywając z porannego zamyślenia jakby wzywając moje ciało astralne do nagłego powrotu. 


Patrzyłem na niego w otępieniu jak zaciska mocno usta i marszczy brwi, bujając przy tym głową jakby tysiąckrotnie potwierdzając swoją tezę. W panice szukałem w głowie odpowiedzi, która nie zaogniłaby dyskusji, kiedy on wypalił - ale jem buraki, nawet surowe...


Cóż, muszę przyznać, że też jestem typem mięsożernie zaprogramowanym i w większości wypadków bezmięsny obiad może wywołać u mnie niedosyt a w skrajnych przypadkach zdenerwowanie, żeby nie powiedzieć złość. Nie dostaję jednak szału na sam widok sałaty a co więcej coraz częściej łapię się na tym, że lubię gotować warzywa, które potrafią być równie (jeżeli nie bardziej) wdzięcznym co zwierzęce proteiny materiałem do kreatywnej zabawy w kuchni.


Dlatego dzisiaj zapraszam na marchewkową metamorfozę :)


Pieczone marchewki z kasztanatkowym* pesto

1 pęk marchwi z natką
200-250g jadalnych kasztanów (lub 100g upieczonych)
2 ząbki czosnku
50g tartego parmezanu
200ml oleju rzepakowego
Łyżeczka octu sherry
Płatki soli morskiej (np. Maldon)
Czarny pieprz (młotkowany)

Rozgrzej piekarnik do 200⁰C.

Odetnij natkę, umyj i osusz. Wyszoruj marchewki, osusz, ułóż na blasze, skrop oliwą i przypraw solą i pieprzem.

Ostrym nożem ostrożnie natnij krzyżyk na każdym kasztanie i ułóż je na blasze.

Wstaw obie blachy do piekarnika i piecz przez 30 minut (marchewki mogą zająć trochę dłużej**). Jeżeli nie chcesz się spieszyć wstaw marchewki 15 minut później co pozwoli Ci w spokoju zrobić pesto ;)

Wyjmij kasztany z piekarnika, odstaw na 5 minut a następnie obierz.

Wrzuć do blendera natkę, 100g upieczonych kasztanów, czosnek, parmezan, ocet i wlej olej. Przypraw szczyptą soli i pieprzu, zmiel.

Wyjmij marchewki z piekarnika, wymieszaj z kilkoma łyżkami pesto i podawaj jako samodzielne danie lub jako dodatek.

Resztę pesto możesz zużyć do makaronów, sałatek lub „smarowidła” do kanapek, inne zastosowanie mile widziane w komentarzach ;)


*© haha!
**powinny być miękkie, z „al dente” środkiem.

czwartek, 21 listopada 2013

Magdalenki z rumem i karmelizowaną dynią

Moje posty stają się coraz krótsze i coraz rzadsze. Nasila się to szczególnie jesienią. Spokojnie, pracuję nad tym. Właśnie jestem w trakcie namierzania mądrali, która wymyśliła zmiany czasu...


Nigdy tego nie rozumiałem i nie trafia do mnie argument ekonomiczny. Wiem jedno, jestem jeszcze bardziej zmęczony i mam wrażenie ciągłego niedoczasu a kiedy się przyzwyczaję nadchodzi kolejna zmiana. AAAAA! Chciałoby się krzyknąć.


W ogóle ostatnio jestem w nastroju pt. „nie mogę już znieść ludzkiej głupoty i bezsensownych pomysłów”, ale o tym może innym razem.
Na osłodę zostawiam Was sam na sam z magdalenkami. Ostrzegam jednak wszystkich panów, że są na tyle wciągające, że może zdarzyć się, że będziecie się ich domagać przez sen ;)


Magdalenki z rumem i karmelizowaną dynią
(24 sztuki)

2 średnie jajka
100g cukru
100g miąższu z pieczonej dyni*
110g mąki
¾ łyżeczki proszku do pieczenia
1 laska wanilii
1 łyżka rumu
100g roztopionego masła

+masło & mąka do posmarowania i posypania blachy

Zacznij od upieczenia dyni.
Rozgrzej piekarnik do 200⁰C, utnij 200-300g kawałek dyni, ułóż na blasze i piecz przez 20 minut, następnie przewróć i piecz przez kolejne 15-20 minut aż dynia będzie miękka i lekko skarmelizowana. Ostudź, odmierz 100g, odstaw na później.

Przesiej przez sitko mąkę i proszek do pieczenia, rozetnij laskę wanilii i wyskrob pestki.

Wymieszaj jajka z cukrem (używam trzepaczki). Kiedy cukier się roztopi a „masa” nabierze lekkości dodaj dynię, wymieszaj. Następnie dodaj pozostałe składniki oprócz masła i ponownie wymieszaj.

Dodaj masło, wymieszaj, wstaw do lodówki na 1-2 godziny.

Posmaruj formę masłem i oprósz mąką. Nałóż ciasto i piecz przez 15 minut w temperaturze 180⁰C.

Wyjmij upieczone magdalenki z formy i (o ile się powstrzymasz) ostudź na metalowej kratce.

Polecam podanie z syropem rumiankowym.


*użyłem dyni piżmowej

niedziela, 13 października 2013

Tapenade z fig i oliwek

Długo się nie odzywałem, nie wiem czy ktoś to w ogóle zauważył, tęsknił... haha! 


Mówiąc skrótem w zbyt wielu miejscach musiałem być w zbyt krótkim czasie. Wiem, że to stara, powracająca wymówka, dlatego zająłem się tym (czasem i miejscem) dogłębniej i zamieściłem swoje przemyślenia w felietonie, który znajdziecie najnowszym wydaniu Monitor Magazine.


Przez dwa tygodnie września ładowałem baterie smażąc się na Teneryfie, niestety mam wrażenie jakby to było rok temu... a od paru miesięcy piszę bloga Zupa z Bobra dla zwierciadlo.pl.


Dość tłumaczenia i nudzenia, czas na przepis!

Tapenade z fig i oliwek

4 duże, dojrzałe figi
Garść czarnych oliwek*
1-2 anchovies
1/2 ząbka czosnku
1 cm czerwonego chilli
1 łyżka pistacji
1 łyżeczka kaparów
1 łyżeczka musztardy ziarnistej
Skórka starta z ½ pomarańczy
5-6 łyżek oliwy z oliwek
Sól morska
Świeżo zmielony pieprz

Potnij figi na kawałki i zmiksuj blenderem z pozostałymi składnikami (oprócz soli i pieprzu) na gładką masę. Dopraw solą i pieprzem do smaku a jeżeli „tapenada” jest zbyt gęsta/sucha dodaj więcej oliwy lub soku z pomarańczy.

Doskonale pasuje jako dodatek do jagnięciny, kaczki lub gęsi. Ze świeżym chlebem nie ma sobie równych ;)


*Najlepiej macerowanych a nie z zalewy.

niedziela, 8 września 2013

Pikantna salsa śliwkowa z brandy i pistacjami

Kiedy myślę o śliwkach nie myślę o nich jako ulubionych owocach, raczej myślę ulubionych przetworach. Nalewka śliwkowa, śliwowica, powidła, pieczone w cieście... Nie wiem skąd to lekko-paradoksalne podejście, które powoduje, że nie przepadam (choć jadam) za surowymi a uwielbiam przetworzone.


Może są zbyt pospolite? Kiedy dorastałem były wszechobecne, pewnie dlatego ich tak nie doceniam, mówiąc dokładniej przeoczam. A może to przez tą małą przygodę z przedawkowaniem czy jak kto woli skórką przyklejoną do żołądka, po której przez wiele lat rozgryzałem je tylko po to żeby mieć pestkę do „strzelania” z palców haha!


Teraz jadam je w każdej postaci, chociaż zapytany znienacka, na pewno nie umieściłbym ich w pierwszej piątce ulubionych owoców, ale zdroworozsądkowo i statystycznie tam się znajdują ;) Nie ma co dywagować i bić piany, zapraszam na obłędny dodatek do ryb i mięs a szczególnie łososia lub kaczki. Prościej i smaczniej już nie można.


Pikantna salsa śliwkowa z brandy i pistacjami
(4-6 porcji)

350-400g dojrzałych, ale twardych śliwek*
Szczypta brązowego cukru (do smaku)
1 mała czerwona cebula
3 dymki lub mały pęczek szczypiorku
1 mały pęczek kolendry
1 czerwona papryczka chilli
5-6 łyżek oleju rzepakowego
2-3 łyżki brandy lub śliwowicy
½ łyżeczki soli morskiej
2-3 łyżki posiekanych pistacji
Potnij śliwki w co najmniej półcentymetrową kostkę, wymieszaj z cukrem i odstaw. Drobno posiekaj cebulę, dymkę, kolendrę i chilli, dodaj do śliwek. Wymieszaj z olejem i brandy, dopraw solą i odstaw na 10-15 minut. Przed podaniem posyp pistacjami. Podawaj z łososiem i gotowanymi, zielonymi warzywami.

* idealnie węgierek

czwartek, 18 lipca 2013

Stek wołowy nacierany kawą i kolendrą

Któregoś ranka, kiedy byłem na stażu w In de wulf,  po przyjściu do pracy zastałem Chefa Kobe i jego znajomego rzeźnika podziwiających wielki antrykot z kością. Jeden z panów miał w ręku piłę a drugi długi nóż, obaj zachwyt i ekscytację na twarzach. Nie zwracali w ogóle uwagi na to, że my biegaliśmy w okół nich na wysokich obrotach przygotowując się do lunchu.


Tuż przed serwisem pojawiła się ekipa filmowa, która kręciła materiał o poszukiwaniu najlepszego steka na świecie, co rozwiązało zagadkę „flinsotonowych żeberek” na stole. Mieli już na koncie Le Chateaubriand Inaki Aizpitarte i kilka innych miejsc we Francji a byli w drodze do Faviken i Momofuku. Kobe przygotował im podsmażony i upieczony w bardzo wysokiej temperaturze (ponad 300⁰C) antrykot z kością, który przyprawił tartym, suszonym sercem wołowym. Kiedy stek skończył swoją pracę aktorską, sprawdziliśmy jego walory smakowe. Okazał się profesjonalistą, był niezaskakująco dobry.


Na przygotowanie dobrego steka w 90% składa się jakość mięsa a pozostałe 10 to umiejętność powstrzymania się przed jego zniszczeniem przez przesmażenie ;) . Mimo tego, czasami nachodzą (przynajmniej mnie) pomysły urozmaicenia czy też poprawienia jego smaku. Tak było z dzisiejszym przepisem, który powstał z nudów i mojej miłości do kawy. Od lat sprzedaję steki cajun, pomyślałem więc dlaczego nie poeksperymentować z inną mieszanką.

Oto efekt, przyznam, że wyszedł to smak bardzo „męski”, głęboki, aromatyczny a jednocześnie rześki. Bardzo podkreślający i uwydatniający smak wołowiny. Zapraszam do krytyki :)


Stek wołowy nacierany kawą i kolendrą
(4 porcje)

4 duże steki wołowe1
2 łyżki mielonej kawy
2 łyżki papryki
1 łyżka papryki wędzonej
1 łyżka ziaren kolendry
1 łyżka gorczycy
1 łyżeczka świeżo mielonego pieprzu
1 łyżeczka soli morskiej

Rozgrzej suchą patelnię i upraż ziarna kolendry i gorczycy przez 1-2 minuty lub do momentu aż kolendra nabierze mocnego aromatu a gorczyca zacznie „wystrzelać”. Następnie zmiel w moździerzu lub młynku. Wymieszaj z pozostałymi składnikami.

Natrzyj mięso powstałą mieszanką, przykryj i wstaw do lodówki na kilka godzin. Wyjmij na godzinę przed smażeniem, żeby nabrało temperatury pokojowej. Strząchnij nadmiar przypraw i smaż na rozgrzanym grillu (smażąc na patelni oczywiście musisz użyć oleju) aż osiągnie poziom wysmażenia jaki lubisz. Pamiętaj jednak, żeby przed podaniem mięso odpoczęło 5-10 minut.

1.       Tym razem użyłem cięcia zwanego sirloin, ale bavette również świetnie się sprawdził.

środa, 3 lipca 2013

Chimichurri. Najlepszy? Najlepsza? Najlepsze?

Panie! Dlaczego umieściłeś mnie w niewłaściwej epoce? – czasami zadaję to pytanie niekoniecznie patrząc w niebo. Podejrzewam, że chodzi tutaj o minimalną czasową desynchronizację aczkolwiek robiącą wielką różnicę w jakości mojego życia ;) A może to jest związane z wiekiem? Faza pytań egzystencjalnych, poszukiwanie prawdy, celu i ... sami wiecie – odkąd dorosłem do butów numer 7 nieco dokładniej rozglądam się za siebie...1


Kto wymyślił słowo najlepszy? Mam wrażenie, że nie był to najlepszy pomysł. Chociaż to nie idee są głupie a ich wypaczenia po wprowadzeniu w życie. O czym mówię? O tym, że gastronomia a co za tym idzie blogi kulinarne jako jej satelity również powinny się od idei najlepszości trzymać jak najdalej. Dlaczego chcemy być najlepsi (to jeszcze jestem w stanie zrozumieć)? Dlaczego nazywamy się najlepszymi (tego już nie rozumiem)? Czy nie wystarczyłoby być sobą, ścigać się ze sobą swoimi umiejętnościami, słabościami i tylko wymieniać doświadczeniami? Rene Redzepi powiedział kiedyś-  „Noma najlepsza? Na pewno tak, jak zapytacie moją mamę, wtedy na pewno tak”. I to jest rozumowanie, którego polecam się trzymać ;)


Uprzedzając wszystkie ewentualne próby uzmysłowienia mi, że żyjemy w bardzo konkurencyjnych czasach i każdy chce zarobić lub skapitalizować swój poświęcony czas i wysiłek, etc, odpowiadam: jestem tego świadomy, ale jako kucharz i bloger z zamiłowania do sztuki kulinarnej a nie tymczasowej „mody na gotowanie” nie zgadzam się na to. Jak dziecko w supermarkecie przy stoisku ze słodyczami rzucam się na podłogę i biję pięściami i nogami w podłogę. Protest na całego!


Ile już zarobiłeś na blogu? – zapytał mnie 5 minut wcześniej poznany człowiek na imprezie. Zdębiałem i zastanawiałem się zawzięcie czy od mojego ostatniego wyjścia na domówkę zmienił się savoir vivre? Nie po to piszę... Lajki, statystyki, ceny, rozmiary banerów, zaproszenia do telewizji śniadaniowych, .... wpisz co lubisz... – to nie jest istota blogowania, to przyjemny skutek uboczny. Szukanie czy też obwieszczanie najlepszości powoduje bezsensowne napięcia, wyścigi i czepialstwo czy pate to jeszcze pâté a może to tylko pasztet? Gotowanie wymaga wiele poświęcenia i pozytywnych uczuć a żeby być dokładnym i niestety górnolotnym – miłości a ta zaczyna się tam gdzie kończy duma, która nie pozwala nam się dzielić. A dzielenie się jest sensem zarówno gotowania jak i blogowania.


To trochę tak jak z dumnymi Brytyjczykami i ich widzeniem świata. Kanał Angielski czyli La Manche, Falklandy czyli Malwiny a po co zastanawiać się czy Falklandy to Malwiny czy Malwiny to Falklandy, lepiej wypić dobrego Malbeca w Buenos Aires jedząc steka z chimichurri i cieszyć się życiem.


A żeby tak daleko nie jechać, spróbujcie mojej, miętowej wersji chimichurri2 już teraz. Powiem tylko, że idealnie zgrywa się z burgerami z długo duszonym a potem grillowanym karczkiem jagnięcym.

Miętowe chimichurri

1 pęczek mięty
1 pęczek kolendry
4 ząbki czosnku
100ml oliwy z oliwek lub dobrej jakości oleju
2 łyżki octu sherry (może być winny czerwony)
1-2 szczypty płatków suszonego chilli
½ -1 łyżeczki soli morskiej
świeżo zmielony pieprz

Posiekaj zioła i czosnek, dodaj pozostałe składniki, wymieszaj, spróbuj, ewentualnie dodaj troszkę więcej soli, odstaw na 15-20 minut. Gotowe. Przechowuje się w lodówce 2-3 dni w stanie doskonałym a potem zaczyna tracić swój urok.

1.Wojciech Waglewski – Voo Voo – Urosłem, płyta „Z kobietami”.

2.W wersji podstawowej chimichurri to mieszanka pietruszki i oregano.

niedziela, 23 czerwca 2013

Romantyczne uzasadnienie pracoholizmu

Ostatnio rzadko piszę, chociaż raczej powinienem powiedzieć rzadko publikuję na blogu. Po pierwsze mam zbyt krótką dobę, po drugie (jak zapewne wiecie) nigdy nie publikowałem według jakiegoś rygorystycznego terminarza a po trzecie są inne miejsca, w których można mnie poczytać, jak chociażby Monitor Magazine.


Na początku miesiąca ukazał się nowy numer a w nim mój felieton „Zawód: kulinarny romantyk”. Tak jak w przypadku poprzednich wydań dostałem wiele maili od osób mających problem ze zdobyciem Monitor Magazine (głównie mieszkających poza Polską) z prośbą o skan lub pdf. Ponieważ tym razem było ich dużo więcej niż ostatnio a artykuł ma dwie wersje, tą która ukazała się drukiem i nieco dłuższą, postanowiłem opublikować tą drugą tutaj.


Zawód: kulinarny romantyk

To miłość, pasja, kreacja i wyzwanie. To masochizm i zniewolenie a nawet ucieczka od realnego życia. To adrenalina i oddalone na wyciągnięcie ręki używki łagodzące stres i zmęczenie. To profesjonalne gotowanie. Zapraszam na drugą stronę lustra.

Jaki jestem cholernie zmęczony… Jeszcze tylko staż w Japonii, potem Dania a za rok widzimy się w mojej restauracji w Londynie. Będzie mała, moja i… otwarta cztery dni w tygodniu - powiedział Niall z nadal optymistycznym uśmiechem na twarzy, kiedy po siedemnastu godzinach pracy w In de Wulf wracaliśmy wiejską drogą między polami Zachodniej Flandrii. – To będzie złoty środek, skończę z długimi godzinami. Cztery dni pracy, trzy dni na relaks i kreatywność. – A co z kosztami? Myślisz, że Cię to nie dopadnie? – zapytałem. – Nie liczę na zarobek, olewam to, najważniejsze, żeby robić to co kocham a reszta sama się ułoży. Spojrzałem na jego zmęczoną twarz i wiedziałem, że to nie mrzonki, że to jest plan, który się spełni. Biła od niego pewność. – Za pięć godzin pobudka- powiedziałem i wybuchnęliśmy śmiechem.

Weszliśmy do domu, włączyliśmy telewizor i komputery a za chwilę w drzwiach pojawił się nasz trzeci wiecznie głodny i spóźniony współlokator Arik. Usadzeni wokół stołu nie wypadliśmy z multitaskowej rutyny oglądając bez zrozumienia niderlandzki program kulinarny, podsumowaliśmy dzień i snuliśmy plany. Wspominaliśmy kuchenne przygody i wskazywaliśmy inspiracje. Nie było czasu na zmarnowanie.

Druga trzydzieści, cztery i pół godziny do pobudki a my wyjmujemy z lodówki kupione dwa dni wcześniej pâté , idealnie dojrzałego camemberta, suchą i teksturą przypominającą kij do bejsbola bagietkę, dwa belgijskie trippele i zaskakująco dobry cabernet sauvignon z Langwedocji. Uczta. Kilka łyków piwa, kilka łyków wina. Niall ogląda kolejny film z Nihonryori Ryugin a Arik popada w nastrój sentymentalny – Wydaje mi się, że tracę coś ważnego, coś bardzo ważnego spędzając całe życie w kuchni, ale nie chcę robić nic innego…
Podzielam jego pogląd i wychodzę z podobnego, nieco romantycznego założenia, że ten zawód to misja, która poprzez dostarczanie przyjemności innym uwalnia w nas pokłady niespożytej energii i karmi naszą pychę. To najbardziej narażona na krytykę i najbardziej ulotna ze sztuk. Nad dziełem możemy pracować miesiącami, ale jego żywot to góra kilka minut. Jak mówi Wojciech Modest Amaro kuchnia to nie plac budowy, gdzie można po ośmiu godzinach iść do domu i następnego dnia domurować metr cegieł...tu składnikiem jest pasja, są emocje i ich nie liczy się w godzinach.

Często zadaję znajomym kucharzom pytanie o ich stosunek do długich godzin pracy. Większość z nich to ewidentni pasjonaci, niewielka część to najemnicy wykonujący swoją pracę od-do a jeszcze mniejsza to ludzie przypadkowi, którzy nie wiedzą co ze sobą zrobić. Burzy to trochę mój idealistyczny obraz, ale taka jest rzeczywistość. Michał Bryś, człowiek, który zjadł zęby na kręceniu teledysków dla polskich gwiazd, zjadł ich też trochę na stażach w renomowanych, wielogwiazdkowych restauracjach jak chociażby The Ledbury, De Librje czy Geranium potwierdza to i dokonuje podziału na kucharzy i szefów kuchni. Według niego pierwsza grupa godząc się na wielogodzinny system pracy w większości przypadków robi to ze względów ekonomicznych i cieszy się świadomością bycia częścią sprawnie działającego zespołu. Praca w kuchni dostarcza im adrenalinę i poczucie przynależności, jest substytutem rodziny, związku czy realnego życia. To trochę jak w Legii Cudzoziemskiej. A szefowie kuchni? To jasne! –mówi Michał- To przede wszystkim wielka, obsesyjna wręcz pasja, ale i olbrzymia odpowiedzialność za jakość, którą oferują klientom, za zespół pracowników. To nie praca to misja.

Z kolei Agata Wojda sprowadza mnie jeszcze bardziej na ziemię mówiąc, że każdy zawód ma swoich fanatyków, pasjonatów i działaczy. Gastronomia też, a reguły są takie same jak w każdym pracoholizmie chociaż ten też jest zabawą, pracą nad materią czyli kuchnią, jedzeniem. Potwierdza to również Krzysztof Rabek dodając, że jeśli kochasz to co robisz a twój zawód jest równocześnie twoja pasją to godziny pracy nie mają znaczenia. Sebastian Krauzowicz  idzie dalej, wręcz ekstremalnie, mówiąc, że jeżeli praca jest twoim hobby nie przepracujesz ani jednego dnia w życiu.

Lubię wierzyć w romantyzm tego zawodu, wyższą a niedocenianą wartość i jego wbrew pozorom niezmienność. To co Orwell opisał w “Na dnie w Paryżu i Londynie” jest praktycznie aktualne dzisiaj. Gdzie jest więc haczyk? Gotowanie to pasja, niektórzy nazywają to powołaniem. Chefami stają się ludzie ambitni, kreatywni właśnie Ci którym się chce a chce im się dlatego, że wewnętrzny ogień w ich głowach podsyca im wciąż nowe pomysły. Ponieważ są ambitni, chcą je wypróbować i to ich motywuje do kolejnych godzin w kuchni. – mówi Paweł Paszek-Pietruch. I to rzeczywiście jest znamienne, ale Aleksander Baron czyta w moich myślach - Nie wiem co skłania innych do wytrzymania w tym zawodzie -ale ja to po prostu kocham- walka z samym sobą, zmaganie się z ciałem, z umysłem, ze zmęczeniem. To przekraczanie granic -jednym słowem جهاد (dżihad) - jest wartością samą w sobie a kucharz musi mieć poczucie misji- bez poświęcenia i silnej determinacji do niczego się na kuchni nie dojdzie.

Mimo tych wszystkich zapewnień o pasji, ambicjach, wyższych prawdach i permanentnym braku czasu z powodu walki z samym sobą każdy szef kuchni i kucharz na pewno znajdzie sekundę, żeby nakarmić swoje pyszne ego. Pamiętaj o tym dokarmiaj ich komplementując szczerze i nie sztampowo. Ich kreatywny ogień w Twoich rękach, ufam Ci.

A na deser zapraszam Was na krewetki ;)



P.S Jeszce raz, tym razem oficjalne podziękowania dla Agaty Wojdy, Wojciecha Modesta Amaro, Aleksandra Barona, Michała Brysia, Sebastiana Krauzowicza, Pawła Paszka-Pietrucha, Krzyśka Rabka, Niala Davidsona i Gurkema Arika za pomoc w napisaniu tego artykułu i inspirację.


Krewetki z grzybami shitake marynowanymi w miso
(4 porcje)

2 łyżki oleju
20-24 krewetki tygrysie (całe/ z głową)
1cm czerwonego chilli (plastry)
2-3 ząbki czosnku (rozgniecione i posiekane)
120g grzybów shitake marynowanych w miso
1 łyżka jasnego sosu sojowego
1 łyżka oleju sezamowego
2 garści posiekanych liści kapusty liściastej lub szpinaku
Liście kolendry
Dymka

Marynowane shitake
120g shitake (pokrojone w grube plastry)
1-1½ łyżki miso (najczęściej używam shiro miso)
4 łyżki sake lub białego wina
1 łyżeczka syropu klonowego
2 łyżki octu ryżowego
2 łyżki jasnego sosu sojowego
1 łyżeczka startego imbiru

Zacznij od zamarynowania grzybów. Wymieszaj dokładnie wszystkie składniki i odstaw na minimum 20 minut. Następnie rozgrzej olej w woku lub dużej patelni i podsmaż krewetki przez 2-3 minuty, przełóż na talerz. Wrzuć marynowane grzyby (odsączając nadmiar marynaty), podsmaż przez 2-3 minuty, dodaj podsmażone krewetki, wymieszaj. Wlej olej sezamowy, sos sojowy, dodaj liście kapusty/szpinak i smaż przez 1-2 minuty aż liście zwiotczeją. Dodaj liście kolendry i posiekaną dymkę, wymieszaj i podawaj.


* Przy większej ilości krewetek najlepszy efekt osiąga się smażąc partiami.

niedziela, 9 czerwca 2013

Tarta cytrynowa z bezą czyli angielski klasyk- lemon meringue pie

To już kolejny raz, kiedy fotka wrzucona na fejsbuka wywołała lawinę próśb o przepis. Nie spodziewałem się tak silnej reakcji. W sumie nie powinienem się dziwić – skoro to popularne ciasto to ma wielu fanów, logiczne, prawda?;)


Najpierw były prośby a potem zaczęły się ponaglenia. Po poniższym od razu się poddałem i zacząłem pisać...

„haloo...dawaj przepis sknero:P na te tartę!!!Nie opowiadaj mi tu o ogarnianiu:) Na razie tylko prosze grzecznie:)Potem dzwonię po kumpli:):):)
nie podam dalej
obiecuje
daaaaaaaaaaaaaaaaaaaajjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjj
plizzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzz”

Aż chciałoby się sparafrazować Maksa z Seksmisji : kobieta mnie zastraszaaaa haha!


„tylko proszę przemiło bez cytryn sprowadzanych z Malezji, jajek z południowej części Lichtensteinu itp...Ja mieszkam w kraju, gdzie dostanie batatów jest nagradzane specjalną nagrodą wytrwałości:)”


Dawno nie czułem się tak zmotywowany do działania, padam na twarz i piszę!
p.s. Katarzyno, odwołaj proszę chłopaków, przepis jest poniżej.;)


Tarta cytrynowa z bezą
(forma 23 cm średnicy)

Ciasto/baza
190g mąki tortowej
110g masła pokrojonego w drobną kostkę
1 płaska łyżeczka cukru pudru
2-3 łyżki zimnej wody

Wysyp mąkę na stolnicę, dodaj masło i cukier. Używając raczej opuszków palców niż całej powierzchni dłoni połącz składniki. Kiedy przypominają konsystencją grubą bułkę tartą dodaj stopniowo wodę, ale tylko tyle aby powstało „gładkie” ciasto. Postaraj się nie wyrabiać ciasta tylko szybko je zagnieść i unikać przy tym podłużnych ruchów (wiem, że to śmiesznie brzmi, ale takie ruchy powodują, że ciasto po upieczeniu nie będzie odpowiednio kruche).

Przygotuj blachę o średnicy 23cm i głębokości 2-2½ cm, posmaruj ją masłem i oprósz mąką. Następnie rozwałkuj ciasto na posypanej mąką stolnicy na 2-3mm grubości placek. Wyłóż nim blachę dociskając delikatnie, żeby dokładnie przylegało do formy. Zaklej i wyrównaj wszystkie ubytki. Wstaw do lodówki na minimum pół godziny.

Rozgrzej piekarnik do 200⁰C. Wyjmij z lodówki, nakłuj dno widelcem, wyłóż formę arkuszem papieru do pieczenia i obciąż ryżem. Wstaw do piekarnika i piecz 20 minut. Wyjmij, ostrożnie zdejmij papier i wysyp ryż do pojemnika (do użycia następnym razem). Wstaw ponownie do piekarnika na ok 10 minut. Wyjmij (powinno być sztywne i rumiane), ostudź. Zmniejsz temperaturę do 180⁰C.

Nadzienie
2 pełne łyżki mąki/skrobi kukurydzianej
125g cukru
Skórka starta z 2 cytryn
100ml soku z cytryn (2-3)
100ml soku z pomarańczy
125ml wody
85g masła
1 całe jajko+ 3 żółtka (rozbełtane)

W rondlu wymieszaj mąkę, cukier, skórkę, soki i wodę. Gotuj na wolnym/średnim ogniu ciągle mieszając aż masa będzie gładka i gęsta. Kiedy zacznie bulgotać zdejmij z ognia, wmieszaj masło a następnie jajka. Postaw z powrotem na średnim ogniu i energicznie mieszając podgrzewaj aż ponownie zgęstnieje. Powinna być na tyle gęsta żeby nie opadać samoistnie z łyżki. Zdejmij z ognia i odstaw na później.

Beza
4 białka w temperaturze pokojowej
200g cukru
2 łyżeczki mąki/skrobi kukurydzianej
1 łyżeczka białego octu winnego

Wlej białka do miski i ubij mikserem do momentu kiedy piana zacznie sztywnieć (to wtedy kiedy wyjmując trzepaczkę piana nie jest już wodnista, jest lekko usztywniona, zostawia coś na kształt spienionej fali ;)). Wtedy zacznij  stopniowo dodawać cukier, ciągle ubijając. Kiedy piana jest lśniąca, gładka i gęsta delikatnie wmieszaj skrobię i ocet.

Wykończenie

Przytnij/wyrównaj krawędzie ciasta, wyłóż bazę nadzieniem i udekoruj masą bezową. Możesz ją po prostu równomiernie rozsmarować lub jak ja użyć rękawa do dekoracji i wypełnić „masą małych bez”. Używając mojego sposobu zacznij dekorację od brzegu i posuwaj się do środka.

Piecz w temperaturze 180⁰C przez 20-25 minut aż beza będzie chrupka i lekko zarumieniona. Wyłącz piekarnik i zostaw w nim ciasto przez 10-15 minut. Wyjmij z piekarnika i poczekaj minimum 30 minut zanim... się na nie rzucisz ;))


Smacznego!

poniedziałek, 13 maja 2013

Różowy mi nie straszny


Kiedyś kolega powiedział mi, że moje żarówiasto-różowe skarpetki noszone do szefoskiego kitla są odważne. Ja na to, że raczej nie, że to tylko skarpetki…- Kolega nie miał nic złego na myśli, odnosił się do tak zwanego głosu większości.

  
Nie bardzo przenikam ten męski opór przed kolorem różowym, kojarzę go bardziej z brakiem pewności siebie niż jej nadmiarem. To nawet nie opór to strach przed wymyślonym przez jakiegoś głupka a potwierdzonym przez miliony innych stereotypem. Nie oznacza to również tego, że jestem walczącym propagatorem i chodzę ubrany od stóp do głów w różu, mam do tego dystans ;)


Traktuję kolor jak przyprawę a ta jak wiadomo może wynieść potrawę na wyżyny albo ją kompletnie z….ć*. Wszystko zależy od proporcji, wyczucia i umiejętności rozpoznania smaku. Przyprawa ma być tłem, dodatkiem, dodać daniu charakteru a nie go zastąpić. Tak jak kolor, ale to przecież oczywiste ;)


* brakujące literki to: e,p,s,u.

Rabarbarowy fool-o-mess z różowym pieprzem i imbirem
(4 porcje)

100g rabarbaru
1 łyżka cukru
300ml śmietanki
2 łyżki jogurtu greckiego
Bezy z różowym pieprzem i imbirem
Galaretka rabarbarowa
Kilka listków mięty

Beza:
2 białka
120g cukru
½ łyżeczki białego octu winnego
½ łyżeczki skrobi kukurydzianej
½ łyżeczki imbiru w proszku
1 łyżka ziaren różowego pieprzu (rozgniecionych w moździerzu)

Rozgrzej piekarnik do 150ºC. Wyłóż pergaminem blachę do pieczenia.
Ubij białka mikserem dodając stopniowo cukier aż masa będzie lśniąca i gęsta, ale nie sztywna. Następnie wmieszaj metalową łyżką pozostałe składniki i używając rękawa do dekoracji ciast formuj bezy wielkości małego orzecha włoskiego. Piecz przez 40-50 minut, wyjmij i przestudź.

Galaretka:
400g rabarbaru
4 łyżki cukru
3g agar agar w proszku

Potnij rabarbar na równe kawałki, wrzuć do rondla, dodaj cukier i zagotuj. Kiedy rabarbar się rozpadnie, wmieszaj agar agar i gotuj przez minutę. Wylej na blachę lub płaski talerz i odstaw do przestygnięcia. Galaretka nie powinna być sztywna, powinna raczej przypominać gęstą masę owocową. Przed podaniem potnij na kawałki.

Kiedy bezy i galaretka są gotowe (możesz je przygotować nawet 2-3 dni wcześniej) przygotowanie tego deseru jest praktycznie formalnością.
Potnij rabarbar na 2-3mm grubości plastry i posyp cukrem. Wymieszaj i odstaw na 5-10 minut. W międzyczasie ubij śmietanę, wmieszaj jogurt, galaretkę i „słodzony rabarbar”. Podziel na porcje i udekoruj bezami i miętą.

Oczywiście ilość rabarbaru, galaretki czy bez jest tylko moją sugestią (wielkość porcji również haha!). Rób jak lubisz!

niedziela, 5 maja 2013

Sałatka z grillowanych szparagów z marynowanym tofu i pesto z liści rzodkiewki


Mowa jest srebrem a milczenie złotem mówią ludzie. Gdyby tak było dawno siedzielibyście w mojej restauracji i zajadali się pysznościami rozdawanymi za darmo. Moje blogowe milczenie nawet mnie samego przeraża! Oczywiście nie oznacza to, że popadłem w jakiś niebyt, ależ skąd wręcz przeciwnie. Dzieje się dużo a nawet zbyt wiele ;)


Z gotowanie też tak bywa, że czasem im mniej go w gotowaniu tym lepiej. Szczególnie wiosną możemy sobie na to pozwolić a w zasadzie pozwolić składnikom mówić za nie same. Nie przeszkadzać im a broń boże ich swoją nadgorliwością nie zmarnować.


Dzisiejsza sałatka to taki głos ogródka. Posłuchajcie sami ;)

  
Sałatka z grillowanych szparagów z marynowanym tofu i pesto z liści rzodkiewki
(4 porcje)

250g tofu

Marynata:
Łyżka posiekanej bazylii
Łyżka posiekanego oregano
Ząbek czosnku (rozgnieciony i posiekany)
Skórka z ¾ +sok z ½ cytryny
4 łyżki oliwy z oliwek

Pesto:
1 duży pęczek rzodkiewki*
2 ząbki czosnku
Łyżka startego parmezanu lub grana padano
Łyżka płatków migdałowych
Skórka starta z ¼ + sok z ½ cytryny
4 łyżki oliwy z oliwek
Sól morska

2 pęczki zielonych szparagów**
Garść roszponki
2 garści liści młodego szpinaku

Wymieszaj ze sobą składniki marynaty, zalej nią pokrojone w kostkę lub plastry tofu i wstaw do lodówki na minimum godzinę.

Używając blendera lub robota kuchennego zmiel składniki pesto. Powinno być cytrynowo/pieprzne (od smaku liści rzodkiewki) i niezbyt gęste. Rzodkiewki potnij na ćwiartki lub plastry i odłóż na później.

Rozgrzej patelnię grillową. Smaż szparagi partiami przez 2-3 minuty. Chodzi o to, żeby nadać im lekko „przydymionego” smaku. Powinny być nadal chrupkie.

Wymieszaj roszponkę, szpinak i rzodkiewki, rozdziel na porcje. Dodaj marynowane tofu, grillowane szparagi i łyżkę pesto. Skrop odrobiną marynaty.

Smacznego!


* Z ładnymi, zdrowymi liśćmi.
** Odłam lub odetnij zdrewniałe końcówki.